Kategorie
OPINIE

Wielkie i małe zaklęcia, cz. V – „Flow”

Sąsiedzi mają kota. Kot wabi się Flow. Przechadza się po moim ogródku, jakby był u siebie. Zastanawiam się czy to sąsiedzi mają kota, czy raczej kot ma sąsiadów? Kwestia wydaje się mi przez chwilę na tyle istotna, że postanawiam ją zapisać, ale dzwoni telefon. Znajomy z zagranicy, pyta co słychać. Opowiadam, że piszę teksty o nieoczywistych zjawiskach w kulturze, teraz właśnie piszę o pojęciu „flow”.
– To chyba nie o polskiej kulturze piszesz – docieka znajomy – w Polsce nie ma flow, jest coś innego, co na słuch też zaczyna się na „f”, ale pisze się „w” – na początku i końcu wyrazu. Bo wy w Polsce wszystko mówicie przez zaciśnięte zęby i uwielbiacie spółgłoski. W tym wyrazie, który mam na myśli, na pięć liter, jest tylko jedna samogłoska „u”. I ją też mówicie przez zaciśnięte zęby.
– O co ci chodzi?
– O takie właśnie wyrazy. W tym o którym myślę, przeciągacie jeszcze „r”, wychodzi „rrrrrr”. To jest wasze Flow! Dlatego się wyprowadziłem. Nawet nazwy miast: Kraków, Warszawa, czy ten twój Chorzów – wszystko trzeba mówić z zaciśniętą szczęką. Na tym polega polska dykcja. Dwa lata mi zajęło, zanim na tyle rozluźniłem szczękę, że zacząłem mówić tak, jak ludzie, którzy tu mieszkają.
Teraz dopiero zauważam, że kolega mówi z obcym akcentem. Próbuję stanąć w obronie ojczystego języka:
– a weź takie słowa jak żaba, albo duda.
To jednak nie przekonuje kolegi, odbijam więc, że miałem na myśli pojęcie „flow” w muzyce i kończę rozmowę.

Pisze Tomasz Ignalski

Bo flow w muzyce to rzecz ważna. Badania przeprowadzone przez platformę Deezer w 2019 roku, ujawniły, że słuchanie muzyki poprawia przepływ krwi w organizmie. Badacze sugerują, że optymalna dzienna dawka muzyki to ok. 70 minut. Muzyka jest przez nas odbierana nie tylko przez zmysł słuchu, ale – zdaniem wielu muzyków – przepływa przez całe nasze ciało i rezonuje w nim. Muzyka pomaga często w sprawach nieoczywistych: utwór „Don’t Stop Me Now”, zespołu Queen grany w tempie 100 uderzeń na minutę, jest wymieniany jako najlepszy podkład do wykonywania skutecznej resuscytacji. Wielu muzyków m.in. Carlos Santana, BB King, czy Leszek Możdżer, w wywiadach podkreślają, że na koncertach nie tyle grają, co raczej pozwalają by muzyka przepływała przez ich ciała. To właśnie nazywamy flow w muzyce.

„- Co ty k… wiesz o flow?”, mogliby powiedzieć znajomi muzycy, którzy wracając samochodem z Warszawy, gdzieś na skrzyżowaniu w Jankach, umówili się, że będą w myślach odtwarzać pewien standard jazzowy. Ustalili budowę utworu, jego tempo, miejsca na improwizacje, a później umówili się, że w trzynastym takcie ósmego chorusu, jednocześnie klasną w dłonie. Aby sprawę utrudnić, włączyli w samochodzie radio i raczyli się konwersacją na tematy nie związane z muzyką. Samochód jechał na południe, zatrzymywał się w korku, w radiu grały zupełnie inne niż w głowach jazzmanów melodie… Po kilkunastu minutach wszyscy bezbłędnie, równocześnie klasnęli w dłonie.

Ale i to jeszcze nic: kolega z katowickiej Filharmonii zapewnia, że wielu muzyków w orkiestrze słyszy kolorami.

Na świecie jest też spora grupa sceptyków, twierdzących, że flow w muzyce skończyło się w 1917 roku. Rok ten przywoływany jest jako data przejścia z tzw naturalnego stroju A – 432 Hz na 440 Hz. Spiskowa – zdaniem wielu – teoria ma również i w Polsce swoich zwolenników. W stroju 432 grają m.in. dwaj Leszkowie: Leszek Cichoński i wspomniany Leszek Możdżer (drugi Leszek to właściwie pseudonim artystyczny, bo nasz pianista ma na imię Lesław). Są i tacy, którzy winę na zniszczenie naturalnego flow w muzyce zrzucają na nazistowskie Niemcy, bowiem w maju 1939 roku, International Standarizing Organization (ISO) za namową Radia Berlińskiego zorganizowała w Londynie konferencję, na której ustalono międzynarodową normę strojenia. Nie da się zaprzeczyć, że w owym czasie Radio Berlińskie było propagandową tubą JosephaGoebbelsa i to sam Goebbels stoi ponoć za wyborem 440 Hz.

Pojęcie muzycznego flow, jest też wdzięcznym tematem w literaturze. Bohater powieści Lewisa Shinera pt. „Mgnienia”, ma takie flow, że potrafi myślami zapisywać na taśmę magnetyczną, niezarejestrowaną wcześniej muzykę ulubionych artystów. W ten sposób powstają nigdy wcześniej nie rejestrowane nagrania The Doors, Hendrixa, czy The Beatles. W istocie książka rozlicza się z mitem kultury dzieci kwiatów. Autor stawia tezę, że rewolucja Flower Power,  przez używki i konsumpcjonizm, utraciła swoją energię, społeczne flow, czego konsekwencje odczuwamy do dziś. Bo – poza „team flow” – zdaniem autora istnieje też „generation flow”  i „nation flow” i o tym ostatnim mówił pewnie mój kolega. Nie ma to nic wspólnego z muzyką. Bardziej już ze wspomnianym na początku kotem sąsiadów. Koty jak i inne zwierzęta, żyją rytmem wyznaczanym przez naturę. Życie przepływa przez nie, w naturalny, kierowany instynktem sposób, Przepływ ten rządzi ich poczynaniami. My ludzie mamy kulturę, która staje często na przeszkodzie, by w pełni odczuwać ów naturalny, dany nam przecież, jako ssakom przepływ energii. Co rusz poszukujemy go tworząc różne kulturowe konstrukty. Wracamy do praktyk medytacyjnych, jogi, mindfulness. Artyści, nie tylko muzycy, poszukują tego stanu w swojej twórczości. Virginia Woolf pisze: „Czuję jak rodzi się we mnie tysiąc zdolności. Jestem na przemian figlarna, wesoła, rozmarzona, melancholijna. Jestem czepiona dna, lecz płynę”.

Biorąc pod uwagę konotacje z naturalną energią, a nawet ezoteryką, nie jest wcale oczywiste, że pojęcie flow, znane jest głównie w biznesie i teoriach zarządzania zespołami ludzkimi. Twórcą koncepcji flow, jaka najbardziej upowszechniła się w zbiorowej świadomości, jest psycholog węgierskiego pochodzenia Mihály Csíkszentmihályi. Według tego naukowca, stan flow to skupienie się na pracy, dające satysfakcje i odprężenie. Praca taka powinna być wykonywana z motywacji wewnętrznej. Pracując nie obawiamy się porażki, bo, poza motywacją, posiadamy też odpowiednie umiejętności. Poza tym lubimy swoją pracę, wykonując ją nie odczuwamy lęku, ani nudy, zbytnio się też nią nie ekscytujemy. Godziny mijają, a my skupieni na pracy, nie zauważamy upływu czasu. Bo praca jest dla nas celem samym w sobie. Uskrzydla nas i daje nam spełnienie. Satysfakcja z wykonywanej pracy jest dla nas największą nagrodą.

Masz pracę, czy praca ma ciebie?

Ps. Napisane przed urlopem

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *