Michał Sowiński: Jak tam?
Michał R. Wiśniewski: Włosy mi odrastają. Oprócz tego bez większych zmian, bo od zawsze pracuję z domu. Chociaż nie mogę powłóczyć się po kawiarniach i jestem skazany na swój gabinet, którego szczerze nienawidzę, w dodatku czas na pracę mam teraz tylko w nocy.
Cienie i blaski pracy każdego freelancera.
Moja żona też pracuje teraz z domu – zabrała z pracy służbowe komputery, rozstawiła monitory i znika za nimi na osiem godzin. Więc u niej również niewiele się zmieniło. Kuchenne rozmowy przeniosły się na czaty, bo przecież bez tego nie ma budowania zespołu w żadnej korporacji. Nie trzeba się za to codziennie ubierać, przynajmniej od pasa w dół, no i tracić czasu na dojazdy, które moim zdaniem powinny być wliczane do czasu pracy.
Ponoć pracodawcy też są zadowoleni. Może to będzie stały trend?
Gdy pracujesz z domu, włącza się wewnętrzny poganiacz, sam na sobie wymuszasz presję, co nie jest zdrowe na dłuższą metę, i wielu ludzi zwyczajnie się wypala. Generalnie jednak wydaje mi się, że każdy, kto miał konkretną robotę do wykonania, dalej ją robi. Gorzej z tymi, co wysiadywali puste godziny – tutaj może nastąpić weryfikacja.
Niektórzy twierdzą, że trzy czwarte naszej pracy jest właściwie bez sensu, bo nie produkuje żadnej wartości, a służy jedynie podtrzymaniu mało wydolnego systemu. Może tu coś się zmieni?
Pandemia pokazała na pewno niewydolność polskiego systemu oświatowego. A pytanie o sensowność naszej pracy… Ono może mieć znaczenie u nas, w bogatej Europie, wśród przedstawicieli klasy średniej. Większość świata już za moment zderzy się z innymi, dużo poważniejszymi problemami. Ja na co dzień piszę o popkulturze – nie jest to praca niezbędna, bez której społeczeństwo sobie nie poradzi. Z drugiej strony ma jednak znaczenie, przyczynia się do budowania sfery, którą można nazwać sensem życia. Bez tych mało docenianych wyrobników kultury byłoby nam ciężko na co dzień. Moja powieść Hello World częściowo o tym opowiadała – o przyszłości Europy, w której wszyscy się nudzą, więc kluczową rolę odgrywa klasa kreatywna, zajmująca się dostarczaniem rozrywki.
Przy okazji dyskusji okołopandemicznych wróciły stare dobre pojęcia – baza, nadbudowa, a także pytania o przydatność albo zbędność czyjejś pracy.
Bo czy nasz system naprawdę znacząco zmienił się od czasów Marksa? XIX wiek wciąż trwa w kluczowych obszarach naszego życia. A w ostatnich dekadach w wielu nastąpił wręcz regres. Wspominałem sobie niedawno pochody pierwszomajowe z PRL-u, które dla dzieciaka były bardzo atrakcyjne, bo defilowała straż pożarna i przyjeżdżała karuzela. Oczywiście tamta władza nigdy nie szanowała robotników, ale tymi obscenicznymi (jak by powiedział Žižek) gestami próbowała to maskować. W III RP nikt już sobie nawet nie zadawał trudu, żeby cokolwiek udawać. Może przy okazji pandemii i jej społeczno-ekonomicznych reperkusji na powrót rozbudzona zostanie świadomość klasowa? Ludzie teraz widzą, czyja praca jest faktycznie niezbędna i na jakich warunkach jest wykonywana. Pytanie kluczowe przy okazji każdego kryzysu jednak brzmi – kto na nim ostatecznie skorzysta?
Myślisz o jakichś poważniejszych przetasowaniach politycznych?
Skoro istnieje zjawisko bullshit jobs, to tak samo mamy do czynienia z bullshit polityką, która skupia się wyłącznie na budowaniu kolorowych i zgrabnych opowieści, a nie na realnych działaniach. Dlatego tak bardzo irytuje mnie Szymon Hołownia ze swoją antypolityczną narracją. Ile razy już pojawiał się jakiś facet nie wiadomo skąd, który krzyczy, że partie polityczne są złe?! Ale jaka jest alternatywa? Wydarzenie na Facebooku? Doraźnie organizowane spędy? Jeśli chcemy przedstawiać kompleksowe pakiety społecznych czy ekonomicznych programów, to niezbędna jest organizacja polityczna. Nie pociągnie tego jeden wodzuś.
Bezpartyjność to powrót do wodzusiowania?
I to w wykonaniu telewizyjnych celebrytów albo lokalnych polityków, którzy udają, że politykami nie są. To jak z książką Naomi Klein No Logo, w odpowiedzi na którą Mars wypuścił batona o nazwie „No Logo”. Był ohydny, z twardego karmelu, do tego komunikował, że kapitalizm jest w stanie wszystko przetrawić. Partie udające bezpartyjność są szkodliwe, bo podważają i tak już niebezpiecznie niskie zaufanie społeczne do instytucji publicznych.
Pandemia to w ogóle czas kryzysu zaufania.
Dobrze to widać na ulicy, gdzie nikt nie stosuje się do rządowych zaleceń – bo nikt im nie ufa. A jak już ktoś zakrywa twarz, to ze strachu przed policją. Tak jakby rzeczywistość sama w sobie – choćby w postaci realnego zagrożenia epidemicznego – w ogóle nie istniała, jakby otaczały nas wyłącznie sączące się z telewizorów i internetu opowieści. Oczywiście na ten brak zaufania rząd sobie zapracował.
Z internetu w ogóle ostatnio wylewa się dużo rzeczy. Napisałeś ostatnio, że „wszyscy nadają, nikt nie odbiera”.
Ludzie masowo rzucili się nagrywać filmiki, co zachwiało asymetryczny układ widz–nadawca. A przecież musi być więcej odbiorców niż twórczyń, żeby kultura w ogóle miała sens. Pamiętasz Gorączkę sobotniej nocy? John Travolta wchodzi na parkiet robić swoje wygibasy, a reszta patrzy. Nasz świat, wbrew temu, co niektórzy próbują nam wmówić, to właśnie taka dyskoteka. Musimy mieć świadomość, że nie każdy może być Travoltą. Pisarze i pisarki czytają teraz online swoje książki – nawet nie próbowałem startować w tej konkurencji, bo doba ma tylko 24 godziny. Nie sądzę, żeby ktoś jeszcze chciał przez pół godziny dziennie oglądać moją twarz, do tego w kiepskiej rozdzielczości.
Zostaje TikTok.
Uwielbiam go, bo tam filmy trwają maksymalnie minutę i służą przede wszystkim rozrywce.
Dalej bronisz tezy, że TikTok to przyczółek nieskomercjalizowanej sieci?
Od jakiegoś czasu już nie. Wszyscy widzieliśmy, co się stało, gdy przyszedł tam Andrzej Duda. Przy okazji okazało się, że jest on postacią kompletnie nienaturalną, marionetką sterowaną w telewizji przez speców od wizerunku. TikTok to medium bazujące na naturalności, a on wypadł jak awatar z Simsów. Nikt nie przejmuje się tam, jak wygląda albo czy ma bałagan w pokoju. Choć ostatnio wszyscy poniekąd żyjemy na TikToku. Nowa norma – jesteśmy nieuczesani i nieumalowani.
Albo pozujemy na tle biblioteczek, które w kadrach wyglądają na olbrzymie.
Akurat teraz siedzę pechowo, więc widzisz tylko plątaninę kabli, ale biblioteczka jest tam, z boku, musisz mi wierzyć na słowo. Ale pojawienie się prezydenta na TikToku pokazało coś jeszcze – że nasze pokolenie, czyli przełom X i milenialsów, wcale nie jest tak bardzo ogarnięte internetowo, jak się powszechnie sądzi. 30- i 40-latkowie pisali komentarze w stylu „musiałem zapytać dzieci, co to ten TikTok”. To dużo mówi o społecznych kompetencjach kulturowo-internetowych. OK, nasi rodzice nie mieli czasu nauczyć się tego gruntownie, więc ciągle podchodzą z obawą do nowinek w sieci, chociaż obserwuję, że nabierają coraz większej śmiałości… Ale nasze pokolenie miało być inne. I co? Słyszę często, jak znajomi chwalą się zaangażowaniem w wychowanie swoich dzieci. Jak to bardzo ich pilnują, dbając jednocześnie o rozwój. A tu nagle okazuje się, że nic nie wiedzieli nawet o istnieniu jednego z najważniejszych dla dzisiejszej młodzieży medium.
Czyli podział na starych zgredów i rzutkie dzieciaki dalej aktualny.
To trochę zabawne, bardziej jednak niepokojące, bo znaczy, że większość dzieci w internecie puszczona jest zupełnie samopas. Edukacja medialna kuleje, a mówimy tu przecież o miejskiej klasie średniej, która teoretycznie powinna mieć wysokie kompetencje w tej kwestii. Choć może coś się tu ruszy, bo w czasie pandemii zaroiło się na TikToku od znudzonych milenialsów.
Tu pozwolę sobie na dygresję – bo termin ten, który teraz jest jedną z podstawowych obelg, pierwotnie oznaczał ludzi wchodzących w dorosłość na przełomie mileniów, czyli 20 lat temu. Dziś mają oni prawie 40 lat, a mediom wciąż zdarza się pisać o nich jako o smarkaczach.
Wykluczenie cyfrowe ma też inne oblicza. Przy okazji pandemii pojawił się choćby problem dostępu do komputera – wiele rodzin rzadko ma więcej niż jeden w domu.
Gdy dzieci chodziły normalnie do szkoły, problem był ukryty, bo rewolucja cyfrowa ostatniej dekady odbyła się za sprawą smartfonów. Sytuacja, w której się teraz znaleźliśmy, pokazuje, że telefonom i tabletom brakuje klawiatury. Można na nich robić wiele rzeczy – czytać, oglądać, komunikować się z innymi, ale trudno coś dłuższego napisać.
Tylko bierny odbiór?
Nie, telefony i tablety zachęcają do aktywności, tylko innych – np. wyzwalają w tobie chęć rysowania. Klawiatura, czyli domyślny interfejs komputera, jednak bardziej sprzyja edukacji. Dlatego telefon nie jest w stanie zastąpić komputera, a przemiany technologiczne dzieją się bez ładu i składu.
Michał R. Wiśniewski – pisarz, publicysta, redaktor naczelny magazynów upadłych „Kawaii” i „Anime+”, popularyzator japońskiej popkultury i fantastyki w Polsce. Współpracuje z „Gazetą Wyborczą”, „Polityką”, magazynem „Pixel” i „Dwutygodnikiem”. Publikował m.in. w „Nowej Fantastyce”, „Tygodniku Powszechnym”, „Premierach” i „Esensji”, a także w książkach Bond. Leksykon, Seriale. Przewodnik Krytyki Politycznej i Berlin – Pascal Lajt. Prowadził blog Pattern Recognition (mrw.blox.pl) oraz jetlag.com.pl. Autor opublikowanych w Wydawnictwie Krytyki Politycznej powieści Jetlag, God Hates Poland i Hello World oraz książki Wszyscy jesteśmy cyborgami. Jak internet zmienił Polskę (Czarne 2019).
Michał Sowiński – krytyk literacki i redaktor, związany z „Tygodnikiem Powszechnym” i Festiwalem Conrada. Prowadzi podkast „Book’s not dead”.
Fragment wywiadu zamieszczonego w Krytyce Politycznej. Całość można znaleźć tutaj