Kategorie
OPINIE

Animacja w czasach pandemii i dystansu społecznego

Temat był oczywisty i bardzo na czasie. Pomimo realizacji wielu spotkań i publikacji w tym zakresie, wciąż pozostaje ważny dla wszystkich działających na polu animacji i edukacji. Nasze działania wymagają przecież spotkań, relacji, bliskości, a obecnie jesteśmy dla siebie „biozagrożeniem” i obowiązuje zasada dystansu społecznego, aby minimalizować możliwość transmisji wirusa.

Na początku poznaliśmy raport Mazowieckiego Instytutu Kultury w Warszawie pn. „Re(animacja) kultury w okresie pandemii” przedstawiony przez Annę WoźniakAgata Lisowicz-Wala przedstawiła historię Fundacji Herbateka w czasie kryzysu pandemicznego (otwarcie, zamknięcie, planowane otwarcie). Nina Gaba zaprezentowała tegoroczną edycję Rybnickiego Festiwalu Fotografii, który po wielu przygodach organizacyjnych odbył się realnie. Dowiedzieliśmy się m.in. dlaczego dla organizatorów i organizatorek było to tak istotne. Agnieszka Zielona-Mitura przedstawiła działalność Gminnego Ośrodka Kultury w Suszcu, a konkretnie projekt internetowy „Pieśni Cieśli”. Połączył się z nami również Tobiasz Berg, artysta, choreograf, który opowiedział o losie artysty w czasach Covidu porównując system polski i niemiecki (niestety, jest sporo różnic na niekorzyść naszego kraju).

Rozmawialiśmy o sytuacji, w oparciu o przykłady tegorocznych działań animacyjnych (zarówno tych zapośredniczonych przez media wirtualne jak i działań w realnej, fizycznej przestrzeni realizowanych zgodnie z wytycznymi epidemicznymi). Zgodziliśmy się, że trudna jest ich realizacja w tak zmiennych warunkach (luzowanie lub zaostrzanie działań antypandemicznych) co wzmaga niepewność i wymaga elastyczności.

Nowym kontekstem w przestrzeni kultury jest coraz szersze spektrum odpowiedzi animatorów i animatorek na pandemię. Na początku praktycznie wszyscy zatrzymali swoją działalność i, jeśli mogli, przenieśli się (z różnym skutkiem) do internetu. Teraz jest inaczej.

Jedni chcą przede wszystkim chronić siebie, społeczność i swoich odbiorców przed niepotrzebnym ryzykiem, utrzymując większość relacji przez internet. Drudzy wskazują na wagę zdrowia psychicznego, relacji społecznych i wspólnych aktywności, które trzeba jak najszybciej odtworzyć w realu, nawet podejmując ryzyko. Inni eksperymentują z nowymi modelami działań wspólnotowych (przyjęło się nazywać je hybrydowymi), a kolejni noszą specjalne opaski określające stopień relacji fizycznych z osobami spoza najbliższego otoczenia.

Pojawiło się bardzo wiele strategii działań, które również, w pewnym zakresie są pochodną ogólnopolskiej dyskusji o pandemii (czym jest?), o środkach ostrożności (czy są właściwe?) o nowej normalności (czy będzie to zmiana trwała, na gorsze czy na lepsze?).

Częścią naszej dyskusji była odrębna rozmowa o animacji w sieci: jakie zmiany zaszły w animacji w związku z potrzebą przeniesienia się do internetu? Animatorzy zaczęli po prostu robić działania, funkcjonujące w innych kontekstach od dawna (vlogi, stand-upy, webinaria, archiwa cyfrowe, platformy streamingowe, tutoriale, e-learning, lokalne TV, wirtualne spacery i wystawy itp). Realizują to obecnie na niespotykaną dotąd skalę (często kosztem jakości), aby zaistnieć i przypominać o swoim istnieniu. Dla wielu było to doświadczenie otwierające, które uruchomiło nowe obszary aktywności, choć często liczyła się produkcja, a nie komunikacja i odbiór.

Temat kondycji animacji i edukacji kulturowej jest silnie związany z możliwościami społecznych i publicznych instytucji animacji kultury. Istotne aspekty to oczywiście kwestia stanu finansów publicznych w obszarze kultury, samorządowych polityk kulturalnych, autonomii, niezależności i możliwości działania. Czy czekający nas, z pewnością, stan kryzysu i niepewności w 2021 roku będzie skutkował w zwiększeniem potencjału edukacji i animacji kulturowej? Czy zostanie im przypisana większa rola, czy wprost przeciwnie, osłabi – i tak słabowity – system usług społecznych w tym obszarze?

Do wewnątrzśrodowiskowej debaty przebijają się zróżnicowane głosy. Z jednej strony, historie likwidacji instytucji, ograniczania funduszy, nieprzewidywalnych kroków decydentów samorządowych. Z drugiej, różnego typu dobre praktyki i laboratoria, eksperymenty, gdzie tworzą się nowe rozwiązania na przyszłość. Dyskusje można podsumować tak, że kryzys jest i szansą i zagrożeniem dla instytucji animacji kultury. W wielu instytucjach zapanował strach i niemoc wobec niepewnej przyszłości, inne poczuły wiatr w żaglach. Nasza dyskusja dotyczyła tego, czy animatorzy i edukatorki wraz ze swoimi działaniami (w sieci) odnajdą się na nowej mapie pandemicznych i postpandemicznych potrzeb kulturowych i społecznych. Z pewnością czeka nas trudny rok 2021 pod hasłem „stabilnej niestabilności” w świecie VUCA (V = zmienność (ang. volatility); U = niepewność (ang. uncertainty); C = złożoność (ang. complexity); A = niejednoznaczność (ang. ambiguity)).

Pod jeszcze większym znakiem zapytania stoi rok 2022. Czy będzie to „karnawał” zaszczepionych ozdrowieńców, czy re-start organicznej pracy nad środowiskowym i obywatelskim kryzysem cywilizacyjnym? W tej kwestii doszło do ciekawej dyskusji dwóch członków Forum Kraków, bo z jednej strony jest oczekiwanie progresywnych działań animacyjnych i edukacyjnych, a z drugiej strony społeczności potrzebują jeszcze bardziej działań „oczywistych”, kulturalnych imprez, spotkań, festiwali, koncertów, spektakli, zajęć artystycznych.

Duch progresywnej zmiany czy rozrywkowy oddech od pandemii? Jaką rolą odegrają w tej kwestii samorządy? Odpowiedzi nie znamy. Ale analizujemy sytuację i o niej rozmawiamy, a kolejne spotkanie jest planowane na początek przyszłego roku na Dolnym Śląsku. O szczegółach będziemy informować wkrótce!

Data publikacji: 15/10/2020

Forum Kraków

Kategorie
OPINIE

Wielkie i małe zaklęcia – cz. VI Kawaii

Wszak Japończycy to ponoć najbardziej zaawansowana technologicznie i kulturowo nacja. Żyjemy w czasach niepewnych. Co dzień ktoś, nie zawsze do tego powołany, wieszczy nam przyszłość, strasząc ekologicznymi, czy społecznymi, kataklizmami. Niektóre ze zmian, które jeszcze przed nami, są już codziennością mieszkańców Japonii.

W 2004 roku Joanna Bator opisywała w swoich felietonach pt. „Japoński Wachlarz”, że Japończycy w miejscach publicznych chodzą w maseczkach na twarzy. Autorka dziwiła się też, że nie rozstają się ze swoimi telefonami, które służą im nawet do płacenia w sklepach. W tym samym czasie kieszenie najbardziej zaawansowanych technologicznie Polaków wypychały Nokie 3510, ze srebrnymi guziczkami i małym zielonym ekranikiem.

Już na początku nowego tysiąclecia autorka „Purezento” opisywała filozofię Kawaii (nie mylić z „Kawai” – marką produkującą instrumenty), która w dużym uproszczeniu tłumaczy się na angielskie cute i jest japońskim odpowiednikiem duńskiego hygge. Jednak to co dla Japończyka jest kawaii, na pewno nie będzie hygge dla Duńczyka. Japoński przymiotnik kawaii uosabia też wszystko co jest absolutnym zaprzeczeniem szwedzkiego lagom, jest zaprzeczeniem  oszczędności, powściągliwości, równowagi, unikania skrajności i życia w zgodzie z naturą. Kawaii jest zatem urocze, ale na specyficzny, plastikowy, pstrokaty, sposób. Kawaii posiada, w przeciwieństwie do skandynawskiego umiaru, silnie emocjonalny, ekspresyjny, często infantylny charakter. Pokemon jest kawaii i podobnie, jak inne japońskie zjawiska kulturowe, dotarł do nas w szczątkowej formie, bez szans na odczytanie całego zaplecza kulturowego, które za Pokemonem stoi. Tak samo rzecz ma się z mangą, anime i sushi. Kiedy niektórzy księża i środowiska katolickie ostrzegały przed maskotkami Hallo Kity, czy księżniczkami Witch, jako atrybutami szatana, to po prostu opatrznie odczytały (coś czytały?) konteksty kulturowe związane z kulturą kawaii. Pal licho, jeżeli nie odczytujemy japońskich kodów kulturowych i bezbronną Hello Kity (rocznik 1974) wysyłamy do piekła. Co powiedzieć o tych, którzy uważają, że różaniec może być bojowy, zaopatrzony w duże metalowe kulki i służyć – jak mówi Wojciech Cejrowski – do „smagania wrogów kościoła”?

Tym, którym wydaje się, że edukacja kulturowa zajmująca się świadomym odczytywaniem kodów kulturowych, to błaha kwestia, w czasach pandemii, niech będzie wiadomo, że ostatnio mój kolega – stateczny pan biznesmen, został wyzwany od „pedałów”, bo śmiał chodzić po naszym szarym mieście w kolorowej koszuli. Niedawny marsz nacjonalistów w Katowicach, czy zarekwirowanie koleżance kolorowych balonów przez policję, to dla mnie sygnały, że sprawy edukacji kulturowej nam się wymknęły.

Wyedukowany w dziedzinie Pokemonów, dowiedziałem się zatem, że kawaii nie jest pluszową armią szatana, a jedynie niezrozumiałym nam europejczykom, infantylnym światem milutkich, bezbronnych istot, rzeczy i zjawisk, które w swej istocie są ucieczką od dorosłości w bezpieczny świat dzieciństwa. Bo jeśli człowiek zachodu, wraca z tęsknotą do czasu młodości, gdy był piękny, wolny, niezależny i bez zobowiązań, to przeciętny Japończyk pała nostalgią za czasem dzieciństwa, gdy nie zapędzono go jeszcze w represyjny świat szkoły, wybaczano mu błędy i kaprysy. Postawa ta wydaje się niedojrzała i pozbawiona racji bytu w zachodniej kulturze. Czy aby na pewno? Zastanawiam się, odnotowując, że wrzucona przeze mnie na Instagram podobizna kota jedzącego z miseczki, ma więcej polubień niż wszystkie poważne artykuły i komentarze, które umieściłem wcześniej w sieci. (I kto daje lajki? moi znajomi – refleksyjni i rozgarnięci ludzie). Przez Japończyków zeszliśmy na psy, koty, wrzucane do sieci zdjęcia talerzy z jedzeniem, kwiatki i serduszka. Przesłodzone obrazki, które otrzymujemy od rodziny na wszelkich komunikatorach, są właśnie kawaii. 

Skoro japońskie wzorce kulturowe przechodzą do nas nieuchronnie, choć z opóźnieniem, to powróżmy z fusów japońskiej zielonej herbaty, jaka przyszłość nas czeka, w czym mamy szanse pójść w ślady naszych braci z kraju kwitnącej wiśni, a co być może nie przyjmie się u nas nigdy.

Paczinko – gra hazardowa dla mas. Salonów gier Pachinko, które przypominają nieco znane u nas jeszcze z lat osiemdziesiątych flipery, jest w Japonii więcej niż sal kinowych, cieszą się też większą popularnością i przynoszą bilionowe zyski, znacznie większe niż cały przemysł kinowy. W Polsce hazard i zamiłowanie do gier losowych zawsze stanowiło tylko margines. Nie przyjęły się u nas tak popularne w innych krajach sale bingo, brydża dla seniorów, ni żadne inne, masowo odwiedzane miejsca gier. Czy ma u nas szansę powodzenia jakaś gra, która uwiodłaby miliony Polaków, podobnie jak Paczinko? Stojąc w korku za dwudziestoletnim BMW z napisem „Sfinansowano z 500+”, przez chwilę ulegam złudzeniu, że też mamy własną, narodową loterię.

Cosplay – nieco przebrzmiała moda na przebieranie się w postacie księżniczek, wojowników z bajek, mangi, komiksów czy gier komputerowych. W odróżnieniu od naszych strojów karnawałowych, Japończycy podchodzą do sprawy poważnie, bez przymrużenia oka. Stylizacje zwłaszcza młodych cosplayerek są kosztowne, przygotowane z wielką pieczołowitością i fantazją. Moda jakoś nas ominęła, nie licząc miłośników rekonstrukcji historycznych i aktywnych ostatnio Żołnierzy Chrystusa (panowie od różańca bojowego), ale w tym ostatnim przypadku – stylizacyjna bida –  czarny t-shirt z nadrukeim i fryzura na zapałkę. Z cosplayem łączy się określenie burikko – japońskiej lolitki – dziewczyny, która zachowując się w sposób dziecinny, ucieka od obowiązków i stereotypów narzuconych kobiecie przez tradycyjną japońską kulturę. Burikko też jest kawaii.

Manga, czyli w dużym uproszczeniu japoński komiks, jest tekstem czytanym równie chętnie przez ludzi młodych, co statecznych biznesmenów, czy miłośniczki pielęgnacji ogrodów. Tematyka, tego gatunku może być najróżniejsza, czasem – mimo obrazkowej formy, kojarzonej u nas z literaturą dziecięcą – przybiera bardzo radykalne formy. W popularnej mandze Prison School – dominuje tematyka sado-maso. Nikogo nie dziwi widok urzędnika czytającego w pociągu do pracy mangę, w której nieletnia burikko, poddawana jest torturom, przy których Teksańska masakra piłą mechaniczną, wydaje się łagodnym kinem familijnym. Japończycy mają upodobanie w ambiwalentnej, często drastycznej tematyce, przy czym Japonia pozostaje krajem o najniższym poziomie przestępczości. Nie jest zatem tak, że kiedy mieszkańcy zobaczą drastyczną sztukę,  która szarga symbole, to staną się zaraz bezideowcami mordującymi sąsiadów na ulicach. Co za ulga. Panowie radni – może nie musicie mnie już bronić przed kontrowersyjnymi spektaklami?

Z powszechnością czytania mangi wiąże się ogólna powszechność czytelnictwa w Japonii.

Mimo, iż pandemia Covid-19 pozwoliła nam mieć więcej czasu dla siebie, prawdopodobnie znów 60% Polaków nie przeczyta w tym roku ani jednej książki. Za to poziom czytelnictwa w Japonii wynosi niemal 100% i – o zgrozo panie bibliotekarki! – ponad 60% książek czytanych jest na smartfonach. Frapujących zjawisk kulturowych, które zbliżają się do nas, nieustępliwie niczym wirusy, jest wiele. Osobne teksty napisać by można o Takarazuka – niezwykle popularnej rewii, w której zarówno role żeńskie, jaki męskie grane są przez kobiety, i w tych ostatnich kochają się japońskie gospodynie domowe, Rabuho – hotelach miłości, gdzie pary mogą w spokoju oddać się namiętnościom, z dala od swoich ciasnych, zamieszkałych przez kilka pokoleń mieszkań, czy właśnie rodzinie Hello Kitty. Godne analizy jest też pozornie zaadoptowane już przez Polaków zjawisko karaoke. Dlaczego publiczne śpiewanie jest powszechne w narodzie, który uchodzi za powściągliwy, zuniformizowany i skupiony na pracy? Mimo, że – podobnie jak Polakom – również i Japończykom w czasie popisów wokalnych towarzyszy czasem alkohol, to jednak, większość z nich ma przygotowane i przećwiczone własne interpretacje ulubionych przebojów, którymi chętnie i z wprawą popisuje się przed rodziną i znajomymi z pracy. Nie jest to fałszywy bełkot, przy którym więdną uszy, a całkiem poprawne i czysto zaśpiewane piosenki. Japończycy – inaczej, niż my – żyją w przekonaniu, że zarówno śpiewanie, jak i inne formy aktywności twórczej, są kwestią ćwiczeń i regularnej pracy, nie zaś talentu. W Japonii nie istnieje powiedzenie „słoń nadepnął mi na ucho”, zwalniające raz na zawsze z obowiązku jakichkolwiek prób wokalnych, nie istnieje japoński odpowiednik piosenki „Śpiewać każdy może”, która jest ironią na śpiewających inaczej. W Japonii być może nie istnieje nawet ironia.

Dlatego zarówno do przebrań, śpiewania piosenek, czy innego hobby, Japończycy podchodzą z upodobaniem ale i poważną regularnością i zapałem. Nikt nie wyśmiewa menadżera, który po pracy zdejmuje garnitur i zajmuje się jakąś formą ekspresji twórczej. Kiedy dyrektor regionalnego wydziału oświaty w Japonii po pracy uwolni swoje długie włosy z frotowej gumki i spotka się z kolegami z death metalowej kapeli, staje się gitarzystą death metalowej kapeli. Jego polski odpowiednik pozostaje dyrektorem wydziału oświaty, który właśnie robi z siebie idiotę.

Podobnie jak w przypadku czytelnictwa, większość japońskich mężczyzn i kobiet przyznaje, że regularnie oddaje się jakiejś pasji.

Kiedy oni znajdują na to czas, wszak badania wskazują, że są najbardziej zapracowanym narodem na świecie?

Ale to przecież my Polacy jesteśmy najbardziej zapracowanym narodem na świecie i na podobne głupoty, jak bonsai, kintsugi, kabuki, czy nawet rodzime śpiewanie w chórach, w dorosłym życiu nie mamy czasu.

Kategorie
OPINIE

Wielkie i małe zaklęcia, cz. V – „Flow”

Bo flow w muzyce to rzecz ważna. Badania przeprowadzone przez platformę Deezer w 2019 roku, ujawniły, że słuchanie muzyki poprawia przepływ krwi w organizmie. Badacze sugerują, że optymalna dzienna dawka muzyki to ok. 70 minut. Muzyka jest przez nas odbierana nie tylko przez zmysł słuchu, ale – zdaniem wielu muzyków – przepływa przez całe nasze ciało i rezonuje w nim. Muzyka pomaga często w sprawach nieoczywistych: utwór „Don’t Stop Me Now”, zespołu Queen grany w tempie 100 uderzeń na minutę, jest wymieniany jako najlepszy podkład do wykonywania skutecznej resuscytacji. Wielu muzyków m.in. Carlos Santana, BB King, czy Leszek Możdżer, w wywiadach podkreślają, że na koncertach nie tyle grają, co raczej pozwalają by muzyka przepływała przez ich ciała. To właśnie nazywamy flow w muzyce.

„- Co ty k… wiesz o flow?”, mogliby powiedzieć znajomi muzycy, którzy wracając samochodem z Warszawy, gdzieś na skrzyżowaniu w Jankach, umówili się, że będą w myślach odtwarzać pewien standard jazzowy. Ustalili budowę utworu, jego tempo, miejsca na improwizacje, a później umówili się, że w trzynastym takcie ósmego chorusu, jednocześnie klasną w dłonie. Aby sprawę utrudnić, włączyli w samochodzie radio i raczyli się konwersacją na tematy nie związane z muzyką. Samochód jechał na południe, zatrzymywał się w korku, w radiu grały zupełnie inne niż w głowach jazzmanów melodie… Po kilkunastu minutach wszyscy bezbłędnie, równocześnie klasnęli w dłonie.

Ale i to jeszcze nic: kolega z katowickiej Filharmonii zapewnia, że wielu muzyków w orkiestrze słyszy kolorami.

Na świecie jest też spora grupa sceptyków, twierdzących, że flow w muzyce skończyło się w 1917 roku. Rok ten przywoływany jest jako data przejścia z tzw naturalnego stroju A – 432 Hz na 440 Hz. Spiskowa – zdaniem wielu – teoria ma również i w Polsce swoich zwolenników. W stroju 432 grają m.in. dwaj Leszkowie: Leszek Cichoński i wspomniany Leszek Możdżer (drugi Leszek to właściwie pseudonim artystyczny, bo nasz pianista ma na imię Lesław). Są i tacy, którzy winę na zniszczenie naturalnego flow w muzyce zrzucają na nazistowskie Niemcy, bowiem w maju 1939 roku, International Standarizing Organization (ISO) za namową Radia Berlińskiego zorganizowała w Londynie konferencję, na której ustalono międzynarodową normę strojenia. Nie da się zaprzeczyć, że w owym czasie Radio Berlińskie było propagandową tubą JosephaGoebbelsa i to sam Goebbels stoi ponoć za wyborem 440 Hz.

Pojęcie muzycznego flow, jest też wdzięcznym tematem w literaturze. Bohater powieści Lewisa Shinera pt. „Mgnienia”, ma takie flow, że potrafi myślami zapisywać na taśmę magnetyczną, niezarejestrowaną wcześniej muzykę ulubionych artystów. W ten sposób powstają nigdy wcześniej nie rejestrowane nagrania The Doors, Hendrixa, czy The Beatles. W istocie książka rozlicza się z mitem kultury dzieci kwiatów. Autor stawia tezę, że rewolucja Flower Power,  przez używki i konsumpcjonizm, utraciła swoją energię, społeczne flow, czego konsekwencje odczuwamy do dziś. Bo – poza „team flow” – zdaniem autora istnieje też „generation flow”  i „nation flow” i o tym ostatnim mówił pewnie mój kolega. Nie ma to nic wspólnego z muzyką. Bardziej już ze wspomnianym na początku kotem sąsiadów. Koty jak i inne zwierzęta, żyją rytmem wyznaczanym przez naturę. Życie przepływa przez nie, w naturalny, kierowany instynktem sposób, Przepływ ten rządzi ich poczynaniami. My ludzie mamy kulturę, która staje często na przeszkodzie, by w pełni odczuwać ów naturalny, dany nam przecież, jako ssakom przepływ energii. Co rusz poszukujemy go tworząc różne kulturowe konstrukty. Wracamy do praktyk medytacyjnych, jogi, mindfulness. Artyści, nie tylko muzycy, poszukują tego stanu w swojej twórczości. Virginia Woolf pisze: „Czuję jak rodzi się we mnie tysiąc zdolności. Jestem na przemian figlarna, wesoła, rozmarzona, melancholijna. Jestem czepiona dna, lecz płynę”.

Biorąc pod uwagę konotacje z naturalną energią, a nawet ezoteryką, nie jest wcale oczywiste, że pojęcie flow, znane jest głównie w biznesie i teoriach zarządzania zespołami ludzkimi. Twórcą koncepcji flow, jaka najbardziej upowszechniła się w zbiorowej świadomości, jest psycholog węgierskiego pochodzenia Mihály Csíkszentmihályi. Według tego naukowca, stan flow to skupienie się na pracy, dające satysfakcje i odprężenie. Praca taka powinna być wykonywana z motywacji wewnętrznej. Pracując nie obawiamy się porażki, bo, poza motywacją, posiadamy też odpowiednie umiejętności. Poza tym lubimy swoją pracę, wykonując ją nie odczuwamy lęku, ani nudy, zbytnio się też nią nie ekscytujemy. Godziny mijają, a my skupieni na pracy, nie zauważamy upływu czasu. Bo praca jest dla nas celem samym w sobie. Uskrzydla nas i daje nam spełnienie. Satysfakcja z wykonywanej pracy jest dla nas największą nagrodą.

Masz pracę, czy praca ma ciebie?

Ps. Napisane przed urlopem

Kategorie
OPINIE

Wielkie i małe zaklęcia, cz. IV – „Fibo”

Taka już nasz natura: poszukujemy złotych zasad, gonimy za powtarzalnością, a jednocześnie cenimy rzeczy unikalne. Czterolistna koniczyna to aberracja, naruszająca zasadę złotej proporcji w przyrodzie. Złoty podział, nazywany przez niektórych odciskiem palca Boga, odpowiedzialny jest między innymi za to, że przyroda rozwija się zgodnie z ciągiem Fibonacciego, stąd trzy listki w koniczynie. Podobnie z płatkami kwiatów: mamy jeden płatek lilii, dwa płatki w kwiatach motylkowych, irys ma trzy płatki, dzika róża – pięć, osiem ostróżka, trzynaście nagietek, stokrotki zaś dwadzieścia jeden… Każdy kolejny wyraz w ciągu Fibonacciego jest sumą dwóch poprzednich. Fascynaci tej matematycznej reguły uważają, że rządzi ona całą niemal przyrodą, sceptycy odpierają, że to ogłupiające uproszczenie, podając liczne dowody, że przyroda chadza własnymi ścieżkami. Ciąg Fibonacciego wszechobecny jest też w architekturze, sztuce, ekonomii, muzyce, astronomii, kuchni, motoryzacji i wielu innych dziedzinach życia. Na rynkach kapitałowych i giełdzie stosuje się powszechnie zniesienia Fibo dla stworzenia opłacalnej strategii transakcyjnej. Pewnie coś przeoczyłem, za często chadzałem na wagary, bo nie pamiętam, żeby uczyli nas tego w szkołach.

Wróćmy do koniczyny. Z reguły mają trzy listki, ale wystarczy przyjrzeć się dowolnej kępce tych roślin, by zobaczyć, że sama natura z rzadka, acz z upodobaniem, robi wyjątki od matematycznej reguły. Wyjątki to przecież również część natury. Może, podobnie jak czterolistną koniczynę, powinniśmy sobie je cenić jako znak szczęścia, uśmiech losu? W wielu cywilizacjach symbolami szczęścia są rzeczy i zjawiska niepowszechne i ulotne. Tęcza, podkowa, liczba „7”, swastyka (zarówno 7 jak i 4 znajdują się poza ciągiem Fibonacciego). Ludzie zawsze odczytywali jako znak szczęścia, gdy natura, choć pełna harmonii, obdarza nas cennym darem niepowtarzalności. Poczytywali też sobie za znak szczęścia spotkanie osób, które wybierały dla siebie inny niż konwencjonalny sposób życia. Kuglarzy i cyrkowców, mnichów, kominiarzy, księży …

W szkole uczyli nas, że zasada złotego podziału stosowana była w architekturze antycznej, gdzie stosunek boków budowli wyrażał się złotą liczba Φ (Phi), wynoszącą ok. 1,618. Nie ma jednak dowodów na to, że budowniczowie antycznego Partenonu z zamysłem wprowadzali liczbę Φ do swoich obliczeń. Są za to liczne przykłady wykorzystywania tej liczby w architekturze, sztuce i matematyce świata arabskiego. Dlatego też urodzony w 1175 roku w Pizzie, Leonardo Fibonacci, wyruszył po nauki do Afryki Północnej. Egipt i Syria były wówczas centrami postępu i nowoczesnej myśli. Po powrocie zapoznał północnowłoskich matematyków z nowymi nurtami w tej dziedzinie, a kopistów z cyframi arabskimi.

Fibonacci interesował się wieloma zagadnieniami, np. kwestią niekontrolowanego rozmnażania. Co się stanie, pytał, jeśli wszystko będzie się rozmnażać, a nic nie będzie umierać? Odpowiedzią jest algorytmiczna spirala wzrostu wyrażona jako ciąg liczb całkowitych: 1, 1, 2, 3, 5, 8, 13, 21, 34, 55, 89, 144, 233, 377, 610, 987, 1597, 2586, 4181, 6765….. Przypomnijmy: każdy element po pierwszych dwóch jest sumą dwóch poprzednich. W świecie matematyki złota spirala, ciągu Fibonacciego postępuje w nieskończoność. W naszym świecie śmiertelników, oczywiście szybko dochodzi do jej przerwania. Przerywa ją śmierć, przypadki losowe, znudzenie… Mimo to, krótkie jej przebłyski towarzyszą nam nieustannie w życiu codziennym. Proporcje ciągu Fibonacciego możemy zauważyć w budowie ananasów, słoneczników, jeżowców, ślimaków, fraktali, trąb powietrznych, w proporcjach ludzkiego ciała. Również na ślubie i weselu przyjaciela. Gdy wyrazimy proporcję 1:Φ za pomocą procentów, większa część wyniesie w przybliżeniu 61,8%, a mniejsza 38,2% całości. Tyle właśnie alkoholu ma wódka weselna. Przypadek?

Choć narodził się dwa wieki przed Gutenbergiem, Fibonacci nazywany jest też ojcem typografii. Kroje klasycznych czcionek drukarskich, szpalt i formatów książek, tworzy się z zastosowaniem złotego podziału. Takie właśnie litery, z imieniem i nazwiskiem, zastałem przy swoim miejscu stołu weselnego, ułożonego w podkowę, gdzie przy dłuższym boku ustawionych było 13 krzeseł, a krótszym 8. Orkiestra zachęcała gości do tańca. Gitara jednego z muzyków, podobnie jak instrumenty klawiszowe pozostałych, również zbudowane zgodnie z zasadami złotej proporcji. Ciąg Fibonacciego właśnie w muzyce pokazuje piękno swojej harmonii. Począwszy od budowy gamy, poprzez utwory Jana Sebastiana Bacha, fugi i kantaty innych twórców muzyki baroku, sonaty Mozarta, czy twórczość zespołu Tool, Wszędzie słyszymy liczbę Φ. Najpełniej zasadę ciągu Fibonacciego w muzyce, oddaje Kanon D-Dur Pachelbela. Zespół weselny właśnie odegrał polską wariację na temat tej kompozycji – utwór „Jesteś Szalona”. Zacząłem mieć wątpliwości czy życiem kieruje jakakolwiek złota reguła.

Kategorie
OPINIE

Wielkie i małe zaklęcia cz. 3 – „Grajfka”

Kolega wpadł na pomysł, aby nowe kino społecznościowe w Chorzowie nazywało się „Grajfka”. Nie mieliśmy wątpliwości, że nazwa jest dobra, prosta i adekwatna. Nikt nie pytał co to słowo znaczy, wszyscy wychowaliśmy się w kręgu jego oddziaływania. 

Problemy pojawiły się kiedy znaczenie słowa ”Grajfka” trzeba było wytłumaczyć gościom spoza Ślaska. Powiedzieć, że śląska „grajfka” to polska „umiejętność”, to jednak trochę kulą w płot, bo „umiejętność” znaczyłaby, że czegoś można się nauczyć. A wiemy na Śląsku, że kiedy nie ma się grajfki – to nauka na nic. Grajfka to raczej o coś między „zręcznością”, a „smykałką”. 

Rzecz, która gdzie indziej, wymagałaby wnikliwych badań, na Śląsku wydaje się prosta i naturalna. Każdy Ślązak, czy Ślązaczka z wiekiem staje się specjalistą od grajfki. Moja babcia, kiedy jako dziecko próbowałem jej pomagać przy zabijaniu karpi na Boże Narodzenie, zawyrokowała: 

„-dej sie synek pokój, niy mosz do tego grajfki”.

Toteż nigdy więcej nie brałem się za podobne rzeczy. Starszy kolega z podwórka stwierdzeniem „- do fusbalu to ty grajfki niy mosz”, wybawił mnie z wielu godzin statystowania bardziej zwinnym miłośnikom piłki nożnej. Mogłem odtąd pożytkować zaoszczędzony czas na ciekawsze dla mnie zajęcia, jak gra na gitarze, czy teatr … Kto wie czy ów kolega z podwórka, nie był moim pierwszym mentorem i prostą, życiową wskazówką ukierunkował mnie na resztę lat? 

Każdy przeciętny zjadacz rolady z kluskami i modrą kapustą, ogarnia prosty przekaz słowa „grajfka”. Niestety straciliśmy już pierwotny instynkt by podążać za jego magią. Przypomina mi się film urodzonego w Zabrzu Michała Rosy pt. „Szczęście Świata”. Akcja toczy się tuż przed Drugą Wojną Światową, w śląskiej kamienicy. Jej mieszkańcy, w lunatycznym niemal pędzie, podążają za swoimi zainteresowaniami, zaniedbując często sprawy doczesne. Mamy więc windziarza opętanego miłością do matematyki, botanika hodującego w łazience opuncje, mamy dozorcę – miłośnika podróży… Zwykły śląski „familok”, pełen jest ekscentryków, barwnych i ciekawych postaci, kipi w nim od różnorodności języków, religii, postaw, i charakterów. Każdy podąża za swoją grajfką. 

A jak jest dziś? 

Kiedy dziecko uwielbia czytać powieści fantasy, ale ma kłopoty z matematyką, zapisujemy go na korepetycje z matematyki i chowamy książki (znam osobiście taki przypadek). Zostaliśmy wychowani w kulturze zasypywania niedoborów. Wyznaczono nam średnią i nauczono, że powinniśmy do niej dążyć. Za odstawanie od średniej byliśmy karani ocenami – wysokimi lub niskimi. Nikt nie sprawdzał, czy nasze słabe wyniki były efektem zaniedbań, lenistwa, czy braku grajfki.  Z reguły nie docieka się też, czy piątki to wynik szczerego zainteresowania, czy też pruskiej dyscypliny odbierającej radość dzieciństwa. W dorosłym życiu dołączy do tego jeszcze dogmat: „nie wychylaj się”.

W Ameryce ludzie tłumaczyli mi: „kiedy coś ci nie wychodzi, zostaw to, bo przy dużym wysiłku, w najlepszym wypadku będziesz w tym przeciętny. Szkoda czasu i energii na przeciętność, idzie o to by być mistrzem. Odkryj co Cię interesuję i podążaj za tym. Resztę sobie odpuść”. 

W biografiach ludzi, którzy dzięki pasji i talentowi zapisali się w historii złotymi zgłoskami, jak mantra powraca ta sama opowieść: mówiąc delikatnie nie byli orłami w pozostałych dziedzinach życia. Płacili za to oczywiście swoją cenę. Olga Boznańska, Jimi Hendrix, Zdzisław Beksiński, Józef Bożek, Louis Armstrong, muzycy The Beatles, Pele … Wszystkich łączy jedno: robili to do czego mieli grajfkę. Resztę mieli gdzieś… 

Tomasz Ignalski

Kategorie
OPINIE

MICHAŁ R. WIŚNIEWSKI: WSZYSCY NADAJĄ, NIKT NIE ODBIERA

Michał Sowiński: Jak tam?

Michał R. Wiśniewski: Włosy mi odrastają. Oprócz tego bez większych zmian, bo od zawsze pracuję z domu. Chociaż nie mogę powłóczyć się po kawiarniach i jestem skazany na swój gabinet, którego szczerze nienawidzę, w dodatku czas na pracę mam teraz tylko w nocy.

Cienie i blaski pracy każdego freelancera.

Moja żona też pracuje teraz z domu – zabrała z pracy służbowe komputery, rozstawiła monitory i znika za nimi na osiem godzin. Więc u niej również niewiele się zmieniło. Kuchenne rozmowy przeniosły się na czaty, bo przecież bez tego nie ma budowania zespołu w żadnej korporacji. Nie trzeba się za to codziennie ubierać, przynajmniej od pasa w dół, no i tracić czasu na dojazdy, które moim zdaniem powinny być wliczane do czasu pracy.

Ponoć pracodawcy też są zadowoleni. Może to będzie stały trend?

Gdy pracujesz z domu, włącza się wewnętrzny poganiacz, sam na sobie wymuszasz presję, co nie jest zdrowe na dłuższą metę, i wielu ludzi zwyczajnie się wypala. Generalnie jednak wydaje mi się, że każdy, kto miał konkretną robotę do wykonania, dalej ją robi. Gorzej z tymi, co wysiadywali puste godziny – tutaj może nastąpić weryfikacja.

Niektórzy twierdzą, że trzy czwarte naszej pracy jest właściwie bez sensu, bo nie produkuje żadnej wartości, a służy jedynie podtrzymaniu mało wydolnego systemu. Może tu coś się zmieni?

Pandemia pokazała na pewno niewydolność polskiego systemu oświatowego. A pytanie o sensowność naszej pracy… Ono może mieć znaczenie u nas, w bogatej Europie, wśród przedstawicieli klasy średniej. Większość świata już za moment zderzy się z innymi, dużo poważniejszymi problemami. Ja na co dzień piszę o popkulturze – nie jest to praca niezbędna, bez której społeczeństwo sobie nie poradzi. Z drugiej strony ma jednak znaczenie, przyczynia się do budowania sfery, którą można nazwać sensem życia. Bez tych mało docenianych wyrobników kultury byłoby nam ciężko na co dzień. Moja powieść Hello World częściowo o tym opowiadała – o przyszłości Europy, w której wszyscy się nudzą, więc kluczową rolę odgrywa klasa kreatywna, zajmująca się dostarczaniem rozrywki.

Przy okazji dyskusji okołopandemicznych wróciły stare dobre pojęcia – baza, nadbudowa, a także pytania o przydatność albo zbędność czyjejś pracy.

Bo czy nasz system naprawdę znacząco zmienił się od czasów Marksa? XIX wiek wciąż trwa w kluczowych obszarach naszego życia. A w ostatnich dekadach w wielu nastąpił wręcz regres. Wspominałem sobie niedawno pochody pierwszomajowe z PRL-u, które dla dzieciaka były bardzo atrakcyjne, bo defilowała straż pożarna i przyjeżdżała karuzela. Oczywiście tamta władza nigdy nie szanowała robotników, ale tymi obscenicznymi (jak by powiedział Žižek) gestami próbowała to maskować. W III RP nikt już sobie nawet nie zadawał trudu, żeby cokolwiek udawać. Może przy okazji pandemii i jej społeczno-ekonomicznych reperkusji na powrót rozbudzona zostanie świadomość klasowa? Ludzie teraz widzą, czyja praca jest faktycznie niezbędna i na jakich warunkach jest wykonywana. Pytanie kluczowe przy okazji każdego kryzysu jednak brzmi – kto na nim ostatecznie skorzysta?

Myślisz o jakichś poważniejszych przetasowaniach politycznych?

Skoro istnieje zjawisko bullshit jobs, to tak samo mamy do czynienia z bullshit polityką, która skupia się wyłącznie na budowaniu kolorowych i zgrabnych opowieści, a nie na realnych działaniach. Dlatego tak bardzo irytuje mnie Szymon Hołownia ze swoją antypolityczną narracją. Ile razy już pojawiał się jakiś facet nie wiadomo skąd, który krzyczy, że partie polityczne są złe?! Ale jaka jest alternatywa? Wydarzenie na Facebooku? Doraźnie organizowane spędy? Jeśli chcemy przedstawiać kompleksowe pakiety społecznych czy ekonomicznych programów, to niezbędna jest organizacja polityczna. Nie pociągnie tego jeden wodzuś.

Bezpartyjność to powrót do wodzusiowania?

I to w wykonaniu telewizyjnych celebrytów albo lokalnych polityków, którzy udają, że politykami nie są. To jak z książką Naomi Klein No Logo, w odpowiedzi na którą Mars wypuścił batona o nazwie „No Logo”. Był ohydny, z twardego karmelu, do tego komunikował, że kapitalizm jest w stanie wszystko przetrawić. Partie udające bezpartyjność są szkodliwe, bo podważają i tak już niebezpiecznie niskie zaufanie społeczne do instytucji publicznych.

Pandemia to w ogóle czas kryzysu zaufania.

Dobrze to widać na ulicy, gdzie nikt nie stosuje się do rządowych zaleceń – bo nikt im nie ufa. A jak już ktoś zakrywa twarz, to ze strachu przed policją. Tak jakby rzeczywistość sama w sobie – choćby w postaci realnego zagrożenia epidemicznego – w ogóle nie istniała, jakby otaczały nas wyłącznie sączące się z telewizorów i internetu opowieści. Oczywiście na ten brak zaufania rząd sobie zapracował.

Z internetu w ogóle ostatnio wylewa się dużo rzeczy. Napisałeś ostatnio, że „wszyscy nadają, nikt nie odbiera”.

Ludzie masowo rzucili się nagrywać filmiki, co zachwiało asymetryczny układ widz–nadawca. A przecież musi być więcej odbiorców niż twórczyń, żeby kultura w ogóle miała sens. Pamiętasz Gorączkę sobotniej nocy? John Travolta wchodzi na parkiet robić swoje wygibasy, a reszta patrzy. Nasz świat, wbrew temu, co niektórzy próbują nam wmówić, to właśnie taka dyskoteka. Musimy mieć świadomość, że nie każdy może być Travoltą. Pisarze i pisarki czytają teraz online swoje książki – nawet nie próbowałem startować w tej konkurencji, bo doba ma tylko 24 godziny. Nie sądzę, żeby ktoś jeszcze chciał przez pół godziny dziennie oglądać moją twarz, do tego w kiepskiej rozdzielczości.

Zostaje TikTok.

Uwielbiam go, bo tam filmy trwają maksymalnie minutę i służą przede wszystkim rozrywce.

Dalej bronisz tezy, że TikTok to przyczółek nieskomercjalizowanej sieci?

Od jakiegoś czasu już nie. Wszyscy widzieliśmy, co się stało, gdy przyszedł tam Andrzej Duda. Przy okazji okazało się, że jest on postacią kompletnie nienaturalną, marionetką sterowaną w telewizji przez speców od wizerunku. TikTok to medium bazujące na naturalności, a on wypadł jak awatar z Simsów. Nikt nie przejmuje się tam, jak wygląda albo czy ma bałagan w pokoju. Choć ostatnio wszyscy poniekąd żyjemy na TikToku. Nowa norma – jesteśmy nieuczesani i nieumalowani.

Albo pozujemy na tle biblioteczek, które w kadrach wyglądają na olbrzymie.

Akurat teraz siedzę pechowo, więc widzisz tylko plątaninę kabli, ale biblioteczka jest tam, z boku, musisz mi wierzyć na słowo. Ale pojawienie się prezydenta na TikToku pokazało coś jeszcze – że nasze pokolenie, czyli przełom X i milenialsów, wcale nie jest tak bardzo ogarnięte internetowo, jak się powszechnie sądzi. 30- i 40-latkowie pisali komentarze w stylu „musiałem zapytać dzieci, co to ten TikTok”. To dużo mówi o społecznych kompetencjach kulturowo-internetowych. OK, nasi rodzice nie mieli czasu nauczyć się tego gruntownie, więc ciągle podchodzą z obawą do nowinek w sieci, chociaż obserwuję, że nabierają coraz większej śmiałości… Ale nasze pokolenie miało być inne. I co? Słyszę często, jak znajomi chwalą się zaangażowaniem w wychowanie swoich dzieci. Jak to bardzo ich pilnują, dbając jednocześnie o rozwój. A tu nagle okazuje się, że nic nie wiedzieli nawet o istnieniu jednego z najważniejszych dla dzisiejszej młodzieży medium.

Czyli podział na starych zgredów i rzutkie dzieciaki dalej aktualny.

To trochę zabawne, bardziej jednak niepokojące, bo znaczy, że większość dzieci w internecie puszczona jest zupełnie samopas. Edukacja medialna kuleje, a mówimy tu przecież o miejskiej klasie średniej, która teoretycznie powinna mieć wysokie kompetencje w tej kwestii. Choć może coś się tu ruszy, bo w czasie pandemii zaroiło się na TikToku od znudzonych milenialsów.

Tu pozwolę sobie na dygresję – bo termin ten, który teraz jest jedną z podstawowych obelg, pierwotnie oznaczał ludzi wchodzących w dorosłość na przełomie mileniów, czyli 20 lat temu. Dziś mają oni prawie 40 lat, a mediom wciąż zdarza się pisać o nich jako o smarkaczach.

Wykluczenie cyfrowe ma też inne oblicza. Przy okazji pandemii pojawił się choćby problem dostępu do komputera – wiele rodzin rzadko ma więcej niż jeden w domu.

Gdy dzieci chodziły normalnie do szkoły, problem był ukryty, bo rewolucja cyfrowa ostatniej dekady odbyła się za sprawą smartfonów. Sytuacja, w której się teraz znaleźliśmy, pokazuje, że telefonom i tabletom brakuje klawiatury. Można na nich robić wiele rzeczy – czytać, oglądać, komunikować się z innymi, ale trudno coś dłuższego napisać.

Tylko bierny odbiór?

Nie, telefony i tablety zachęcają do aktywności, tylko innych – np. wyzwalają w tobie chęć rysowania. Klawiatura, czyli domyślny interfejs komputera, jednak bardziej sprzyja edukacji. Dlatego telefon nie jest w stanie zastąpić komputera, a przemiany technologiczne dzieją się bez ładu i składu.

Michał R. Wiśniewski – pisarz, publicysta, redaktor naczelny magazynów upadłych „Kawaii” i „Anime+”, popularyzator japońskiej popkultury i fantastyki w Polsce. Współpracuje z „Gazetą Wyborczą”, „Polityką”, magazynem „Pixel” i „Dwutygodnikiem”. Publikował m.in. w „Nowej Fantastyce”, „Tygodniku Powszechnym”, „Premierach” i „Esensji”, a także w książkach Bond. Leksykon, Seriale. Przewodnik Krytyki Politycznej i Berlin – Pascal Lajt. Prowadził blog Pattern Recognition (mrw.blox.pl) oraz jetlag.com.pl. Autor opublikowanych w Wydawnictwie Krytyki Politycznej powieści Jetlag, God Hates Poland i Hello World oraz książki Wszyscy jesteśmy cyborgami. Jak internet zmienił Polskę (Czarne 2019).

Michał Sowiński – krytyk literacki i redaktor, związany z „Tygodnikiem Powszechnym” i Festiwalem Conrada. Prowadzi podkast „Book’s not dead”.

Fragment wywiadu zamieszczonego w Krytyce Politycznej. Całość można znaleźć tutaj

Kategorie
OPINIE

WITAJCIE W EPOCE ZOOMIZMU

W zeszłym tygodniu Twitter ogłosił swoim pracownikom i pracownicom, że jeśli sobie tego życzą, to po zakończeniu pandemii nadal będą mogli pracować z domu. Google i Facebook także nie spieszą się z przywracaniem tradycyjnej formy pracy. Nic dziwnego, odpowiednie zarządzanie pracą zdalną otwiera nowe przestrzenie optymalizacji produktywności osoby zatrudnionej. Jeśli tylko praca ta jest odpowiednio zarządzana (a usystematyzowanie wytwarzanej na bieżąco wiedzy eksperckiej z zakresu zarządzania pracownicą pracującą z domu i narodziny wyspecjalizowanej menadżerki pracy zdalnej są tylko kwestią czasu), to korzyści dla firmy, jakie mogą z niej płynąć, są szerokie, takie jak choćby eliminacja czasu i energii poświęcanej na dojazdy, bezproduktywnych interakcji towarzyskich w godzinach pracy, całkowita izolacja poszczególnych osób, praktycznie wykluczająca możliwość organizacji i oporu.

O zmianach klasowych, jakie mogą wynikać z tej sytuacji, pisał na łamach Krytyki Politycznej Bartosz Migas.

Platformy takie jak Zoom pozwalają na nieosiągalną w innych warunkach optymalizację komunikacji. Narzędzia tego rodzaju sprzyjają prezentacjom o ściśle określonej długości, takim jak np. Pecha Kucha – 20 slajdów po 20 sekund każdy, w sumie równo 6 minut i 40 sekund – która jako forma wypowiedzi stanowi moim zdaniem esencję tego, czym jest komunikacja w erze mediów społecznościowych: zwięzła, uproszczona, podporządkowana prawom marketingu, przeładowana grafiką. Osoba prowadząca spotkanie może nagrywać jego część lub całość, wedle uznania włączać i wyciszać mikrofony poszczególnych osób, a także swobodnie przerzucać uczestniczki pomiędzy breakout roomami, czyli swego rodzaju cyfrowymi pokojami, w których pracują one podzielone na zespoły. Może też przemieszczać się między breakout roomami, a w praktyce często przemykać niezauważona, milcząco przysłuchując się prowadzonym rozmowom. Pracownica siedzi przed komputerem we własnym mieszkaniu z kamerką nakierowaną na twarz lub, alternatywnie, posługuje się awatarem – profesjonalną projekcją samej siebie, oderwaną od rzeczywistego ciała. Kontroluje mowę ciała i mimikę twarzy (jeśli używa kamerki), powstrzymuje się od wypowiedzi niezwiązanych z tematem spotkania, ponieważ może nie zauważyć, kiedy w breakout roomie pojawi się przełożona. Brzmi jak ziszczenie neoliberalnej fantazji o racjonalnej kontroli? Witamy w epoce zoomizmu – kawa i herbata we własnym zakresie.

Ariadna Estévez, profesorka uniwersytetu w Sussex w Wielkiej Brytanii i specjalistka w dziedzinie praw człowieka, uważa, że po tayloryzmie, fordyzmie i toyotyzmie przyszedł czas na zoomizm. Przypomnijmy pokrótce te starsze modele produkcji. Narodziny tayloryzmu przypadają na okres rewolucji przemysłowej. Jest to model pozwalający na racjonalną organizację produkcji, stosowany przede wszystkim przy produkcji taśmowej i kojarzony – szczególnie w myśli marksowskiej i marksistowskiej – z alienacją pracy. Proces produkcji dzielony jest na proste czynności, a każda wykonywana jest przez innego pracownika. Model ten zakłada także mierzenie czasu, jaki zajmuje wykonanie poszczególnych czynności, i ustanawianie na tej podstawie norm.

Fordyzm jest metodą zarządzania przedsiębiorstwem i stanowi kontynuację tayloryzmu. Rozwija on zasadę standaryzacji produkcji i specjalizacji pracowników i pracownic, a także udoskonala dyscyplinę w zakładzie pracy. Jednocześnie gwarantuje pracownicom stałe zatrudnienie i bezpieczeństwo socjalne, a także ustanawia standard ośmiogodzinnego dnia pracy. Fordyzm i związana z nim stabilność zatrudnienia zostały wyparte przez toyotyzm, doskonale znany nam z dzisiejszych czasów model, który stawia na elastyczność. Pracownicy i pracownice otrzymują wynagrodzenie za godzinę i nie muszą mieć zagwarantowanego bezpieczeństwa socjalnego.

Pandemia COVID-19 przyspieszyła wykrystalizowanie się nowego modelu. Jak pisze Ariadna Estévez, zoomizm jest „sposobem produkcji sprzyjającym samoizolacji”. Ponadto „podnosi także wartość dodaną [dla przedsiębiorstwa], ponieważ koszty utrzymania biur korporacyjnych przenoszone są na pracowników”. Za elektryczność, internet, wodę, a nawet kawę w home office zapłacą pracownica i pracownik. Należy podkreślić, że zoomizm dotyczy przede wszystkim klasy średniej.

Jakich skutków możemy się spodziewać w związku z pojawieniem się tego nowego modelu organizacji pracy? Część z nich możemy już oglądać na własne oczy. Podobnie jak wcześniej pojawienie się toyotyzmu pozbawiło pracy wielu ludzi, poszerzając ramy kategorii tzw. ludzi zbędnych” teraz zoomizm zalicza do tej kategorii wszystkich tych, których pracy nie da się wykonywać w trybie zdalnym, a także tych, którzy nie mają do tego celu odpowiedniego sprzętu, warunków i kompetencji cyfrowych. Zoomizm, izolując jednostki, wywiera negatywny wpływ na zorganizowane ruchy oporu. Jak podkreśla Estévez, widać to w szczególności na przykładzie ruchu feministycznego, który jej zdaniem w ciągu kilku ostatnich miesięcy stracił wiele z tego, co udało mu się wywalczyć przez ostatnich kilka lat.

Narodziny zoomizmu zresztą, zdaniem Estévez, odbiją się przede wszystkim na kobietach. Stanie się to nie tylko za sprawą ograniczenia działania ruchu feministycznego. Powrót kobiet do domu, jak wiele osób miało już okazję zauważyć, wiąże się z powrotem do tradycyjnych kobiecych obowiązków domowych. Oczywiście dla wielu osób, które ze względu na pracę opiekuńczą w domu były wykluczone z rynku pracy, praca zdalna może okazać się szansą. Ponieważ jednak obowiązki domowe i opiekuńcze spadają przede wszystkim na kobiety, możemy się spodziewać, że w ostatecznym rozrachunku wyjdą na tym źle.

Czy zoomizm przetrwa epidemię i stanie się dominującym sposobem pracy globalnych elit? Zależy to w dużej mierze od ich zdolności do samodyscypliny. Sądzę bowiem, że zoomizm przerzuca na pracowników i pracownice nie tylko koszty utrzymania biura, ale do pewnego stopnia także koszty utrzymania dyscypliny w miejscu pracy. Wylew filmików i tekstów publicystycznych z zakresu organizowania własnego czasu w home office świadczy o tym, że przynajmniej część pracownic wzięła się do tego dzieła poważnie. A zeszłotygodniowa decyzja Twittera może świadczyć o tym, że zdały egzamin.

Artykuł opublikowany w Krytyce Politycznej

Agnieszka Kosiorowska – studentka etnologii i antropologii kulturowej oraz lingwistyki stosowanej na UW. Stypendystka projektu Katolicyzacja reprodukcji, reprodukcja katolicyzmu. Aktywizm i intymność w Polsce od 1930 r. do dziś.

Kategorie
OPINIE

Wielkie i małe zaklęcia cz. 2 – „Lagom”

Lagom – to szwedzkie słowo, które – w dużym uproszczeniu można przetłumaczyć na polskie: „w sam raz”, choć nie ma dokładnego odpowiednika tego słowa w języku polskim.

„Lagom” określa ile potrzeba do szczęśliwego życia i kiedy powiedzieć „dość”. Blisko mu do duńskiego, robiącego większą karierę „Hygge”, nie znaczy jednak dokładnie tego samego. „Lagom”, ma zdecydowanie pozytywny wydźwięk, a polski język wydaje się być ubogi gdy chodzi o słowa oddające pozytywne uczucia. Poza oczywistymi jak: ‚szczęście”, „radość” „przyjemność”, jesteśmy w kłopocie, bo „satysfakcja”, to zapożyczenie, które kojarzy się również z pojedynkowaniem, a trącące myszką „błogość” czy „idylla” i tak wydają się zręczniejsze od wymyślonego na siłę – „dobrostanu”.

Skandynawowie i Duńczycy z charakterystyczną dla siebie oszczędnością posiadają po jednym określeniu na wiele różnych drobnych rzeczy – związanych tyleż z uczuciami, co z kulturą. Uczucia, a raczej nastroje, styl życia i kultura łączą cię w prostych krótkich słowach.

Filozofia „lagom”, związana jest z bliskością, i poczuciem bezpieczeństwa. W poczuciu bezpieczeństwa tkwi też różnica między naszymi kulturami. Na poczuciu bezpieczeństwa mogłaby zasadzać się też różnica między starym i nowym podejściem do organizowania kultury.

Od lat umyka nam oczywistość, że poczucie bezpieczeństwa odczuwamy wtedy, gdy możemy spokojnie opuścić gardę. Psychologowie wskazują, że duża ilość służb ochrony, wyraziste oznaczenia wyjść ewakuacyjnych, wzbudzają w nas raczej poczucie niepokoju. Podobnie dzieje się pewnie, kiedy nosimy na twarzach maseczki i co kilka metrów możemy poddać się dezynfekcji rąk.

„Opuścić gardę”, możemy jedynie, gdy czujemy się u siebie. Czujemy atmosferę spokoju, intymności, gdy odkładamy na bok zmartwienia. Jest jeszcze jedno – znów niestety nie polskie – określenie na ten stan: „tete-a-tete” (dosł. „twarzą w twarz”). O dużych plenerowych koncertach, świętach miast czy festiwalach można powiedzieć wiele, ale na pewno nie, że są „tete-a-tete”.

Atrybuty kultury „lagom” nie były do tej pory często obecne w organizowaniu życia kulturalnego, zwłaszcza w dużych zbiorowościach. A jak by to mogło wyglądać teraz?

Ciepło

Czyż nie jest przyjemniej słuchać dobrej muzyki na żywo w kameralnym gronie, w nieformalnym, luźnym stroju, popijając, w zimny, październikowy wieczór kolejne dźwięki łykiem gorącej kawy lub herbaty?

Koncert, lub spektakl przy kominku, dla maksymalnie kilkudziesięcioosobowej, nieprzypadkowej grupy, która ma szansę na długą pogawędkę z artystą po koncercie, gdzie nikt nie wygania, po ostatnim bisie? Przypomnijmy „Ciepła atmosfera”, to nie synonim gorącego pomieszczenia.

Jasno

Wielu widzów lubi moment, kiedy na widowni gasną światła. Możemy wtopić się w ciemność i w oglądany spektakl. Jesteśmy anonimowymi widzami. Na spektaklach teatralnych i kabaretowych, miejsca w pierwszych rzędach nie cieszą się popularnością. Wielu widzów niechętnie przyjmuje jakiekolwiek formy interakcji z artystami.

Są jednak artyści, którzy proszą o pozostawienie świateł na widowni. Chcą spoglądać w twarze swoich widzów, rozmawiać z nimi. Gdyby tak zamiast całkowitej ciemności poustawiać wśród widzów świece? Powiecie, że niebezpiecznie i strażak się nie zgodzi. Ale czy właśnie ogień w kominku i światło świecy nie daje nam poczucia komfortu, intymności i poszukiwanego dziś bezpieczeństwa.

Pysznie

Pali się w kominku, na stołach świece, artyści w kameralnym składzie grają autorską muzykę. Nie ma hałasu, a każdy dźwięk dochodzi do nas w najlepszej jakości. Gdyby tak jeszcze poczęstowali nas jakimś domowym wypiekiem? Wielu powie, że to już „granie do kotleta”. Niejeden jednak zdystansowany artysta, grający swój repertuar w dużej i zimnej sali widowiskowej, kiedy spotyka się ze swoimi fanami, w niewielkim, przytulnym klubie, zamienia się w muzycznego czarodzieja.

Wspólnie

Czy siedząc na widowni, plecami do siebie, możemy powiedzieć, że jesteśmy tutaj razem? Widownia, zwłaszcza duża, to właśnie zaprzeczenie „tete-a-tete”. Kończy się spektakl, żegnamy artystów oklaskami, na widowni zapalają się robocze lampy, patrzymy po sobie onieśmieleni naszą ekspresją sprzed zaledwie kilku minut, która teraz nagle wygasła pod zimnym prysznicem światła. Trzeba wracać do normalnego życia. A jeszcze niedawno dzieliliśmy z naszym sąsiadem zachwyt, czasem łzy wzruszenia. Teraz pozostaje nieśmiały uśmiech w kolejce do szatni.

Spokojnie

Ostatni tydzień maja 2020 spędziłem w samym środku warmińskiego lasu. Graliśmy z przyjaciółmi na gitarach, które w drewnianym, podcieniowym mazurskim domu brzmiały jak podłączone do najlepszego nagłośnienia. Danka – gospodyni, raczyła nas opowieściami o zwierzętach, jeziorach i historii tych ziem, a Piotrek częstował świeżo wędzonymi rybami. Nie było dramatów, walki, martyrologii. Możecie oskarżyć nas o eskapizm, ale wszyscy obecni przysięgną, że była to jedna z najlepszych imprez kulturalnych, na jakiej byli od dawna.

„Lagom” – można również przetłumaczyć na „tu i teraz”. Mazurska głusza 2020 była cicha, wolna od chorób i polityki.

Sprawiedliwie

W koncepcji „lagom” równość polega też na tym, że sprawiedliwie dzielimy się czasem antenowym. Nie jest przesądzone kto jest nadawcą, a kto odbiorcą, w myśl zasady, ża każdy niesie ze sobą opowieść. Artysta staje się widzem, widz twórcą. Dzielimy się też obowiązkami. Dzielimy stół przy którym siedzimy, dzielimy to co mamy na stole. Jeżeli stawiamy na nim wino to jest ono wszystkich stołowników.

Z wdzięcznością
Nie uczestniczymy w wyścigu szczurów, jesteśmy wdzięczni za siebie nawzajem – tak samo cieszymy się z amatorskiego zespołu folklorystycznego, jak i profesjonalnych artystów, bo nie traktujemy kultury jako usługi, która nam się należy po opłaceniu biletów. Przez wdzięczność wrzucamy na luz i osiągamy spokój ducha.

Naturalnie

„Lagom” dotyczy też budownictwa, odżywiania się, zarobków. Uczy jak osiągać szczęście niewielkim kosztem, generować jak najmniej śmieci, nie przejadać się, szukać balansu pomiędzy czasem wolnym a pracą, poszukiwać swojej pasji, bez gonienia za ulotnymi modami.

Umiarkowanie

Doceniamy to co mamy. Przypomina mi się pewien radny mojego miasta, który na pytanie, dlaczego nie uczestniczy w naszych wydarzeniach, odpowiedział, że gdy chce zażyć kultury na swoim poziomie, musi wyjechać do Krakowa, Warszawy, lub Wrocławia. Pięknie Pana pozdrawiam. Domyślam się, że teraz, w czasach gdy przy kameralnych widowniach i ograniczonym możliwościach wstępu, będą decydowały osobiste relacje, będzie Panu trudniej.

Tomasz Ignalski

Kategorie
OPINIE

Wielkie i małe zaklęcia cz. 1 „Timszel”

„Ręka Li drżała, kiedy napełniał delikatne czareczki. Wychylił swoją jednym haustem. – Czyż pan nie rozumie?! – zawołał. – Amerykańskie tłumaczenie nakazuje ludziom tryumfować nad grzechem, a grzech można nazwać niewiedzą. Przekład króla Jakuba daje obietnicę w słowie „będziesz”, co oznacza, że ludzie z całą pewnością nad grzechem zatryumfują. Natomiast słowo hebrajskie „timszel – „możesz” – daje prawo wyboru. Kto wie, czy to nie najważniejsze słowo na świecie. Mówi ono, że droga jest otwarta. Przenosi odpowiedzialność na człowieka. Bo jeśli „możesz”, to znaczy również, że „możesz nie”. Rozumie pan?” – John Steinbeck „Na wschód od Edenu”

Może nie powinienem tak się cieszyć, bo zaraz powie ktoś – i słusznie – że dla wielu z tych młodych ludzi, pierwsza to i jedna z nielicznych okazji by zetknąć się ze świątynią teatru. Zapewne i moja wrażliwość utkana jest po części z tych spędów i dziecięcych wzruszeń w zaciemnionej sali teatralnej. Wdzięczność dozgonną winien jestem polonistce, która siłą wyrywała nas na spektakle, a skarbnik klasowy notował w zeszycie zebrane drobne na hojne dary kultury.

Wdzięczność przesłania mi obraz z dzieciństwa: Spektakl kostiumowy. Odtwórca głównej roli, szepczący teatralnie piękną staropolszczyzną, zmienia nagle tembr głosu i niczym wytrawny nauczyciel wuefu huczy, że jeśli jeszcze raz dostanie od któregoś gnojka ryżem z rurki, to przerywa spektakl. Znamienne, że ta nieoczekiwana transformacja artystyczna wydarzyła się w miejscu, w którym przyszło mi obecnie pracować (pokuta? – Panie Ty wiesz, że nie ja wtedy z tej rurki!).

Wiele jest dowodów na to, że ma swoją wartość szkoła, która kooperując z instytucją kultury, pokazuje młodym „prawdziwą” scenę, „prawdziwych” aktorów, „prawdziwą” sztukę, „prawdziwą” muzykę (ach, te poranki z filharmonią!). Czy misją edukacji nie powinno być jednak budowanie w ludziach wewnętrznej , autonomicznej potrzeby przeżyć duchowych związanych z kulturą? Tymczasem cała edukacja nastawiona jest na poznawanie zewnętrznego świata, tak jakby ten wewnętrzny nie istniał. Być może dlatego, tak trudno nam dokonywać wyborów, które kierowane są wewnętrznymi pobudkami.

Przed pandemią niemal codziennie pojawiał się u mnie inżynier Mamoń:

„- Będzie kiedyś u Was Podsiadło?

– jest sporo innych dobrych koncertów.

– Ale te nazwiska mi nic nie mówią!”

Kiedy można było jeszcze podróżować po świecie, wiele razy przekonałem się, że w wielu krajach kupowanie biletów z ciekawości oglądania artystów, których wcześniej się nie znało nie jest niczym wyjątkowym. ​

Jaki to ma związek z COVID-19 i słowem „Timszel”?

„Możesz / Musisz”. Znaczenie tych dwóch słów jest zgoła odmienne, a jednak można je pomylić. Hebrajskie „timszel”, pochodzące z Księgi Rodzaju, w większości chrześcijańskich przekładów Starego Testamentu przetłumaczono na „musisz”, podczas gdy powinno to być „możesz, masz zdolność”. Dyskusję na ten temat zainicjował John Steinbeck w swojej powieści „Na wschód od Edenu”.

Świat powinności, nakazów i zakazów może się wydawać bardziej czytelny, poukładany. Jednakowoż podstawą świadomego życia, w tym uczestnictwa w kulturze jest wolność wyboru. Sam decydujesz kiedy i na jaki spektakl, wystawę czy film chcesz się wybrać (chyba, że w czasie kwarantanny zorganizują koncert pod twoim balkonem. Ty nie możesz wyjść, muzyka gra głośno – szach mat!).

Czy ktoś z nas prowadzi na własny użytek statystykę: ilu życiowych wyborów dokonał kierowany wewnętrzną, autonomiczną decyzją, a ile wynikało z powinności, zobowiązań, nakazów? Tekścik ten, jest jednym z nielicznych, jakie piszę bez specjalnego zamówienia, bez obowiązku. Nie goni mnie żaden deadline, zgodnie więc z polską interpretacją Macierzy Eisenhowera, odkładam pisanie na kolejne dni… To popularna praktyka („czwarta ćwiartka – przyjemności, pożeracze czasu – wyeliminuj”). Z tego samego powodu pozostawiamy odmrażanie kultury na czas, kiedy wszystko inne („pamiętajmy o klubach fitness, kosmetyczkach i fryzjerach – one są teraz bardzo potrzebne” ) uda się odmrozić.

„Timszel – znaczy „możesz”

Szwecja nie zamknęła w czasie pandemii sklepów i lokali usługowych. W porównaniu z Polską wprowadziła niewiele ograniczeń. Nie było zakazów poruszania się, kar za łamanie zasad dystansu społecznego, jedynie rady i zalecenia. Brak formalnych restrykcji nie oznacza, że Szwedzi zachowują się jak dawniej. Ulice szwedzkich miast są puste. Ludzie chcą zachowywać się odpowiedzialnie. W mediach nie widać polityków, którzy mówią w jaki sposób możemy dziś żyć. Są specjaliści przekazujący informacje. Kiedy coś jest niepewne – mówią, że nie znają odpowiedzi. Kibicuję Szwedom. Kibicuję wirusowi filozofii „Timszel”.

Kategorie
OPINIE

Kultura w czasie epidemii koronawirusa: kto sobie radzi najlepiej

Dotyczy to także tych „szczęśliwców”, którzy znaleźli zatrudnienie w publicznych instytucjach kultury. Iluż aktorów teatralnych, muzyków filharmonicznych czy animatorów zostało pozbawionych właściwych dodatków do marnych podstaw swoich pensji, które były wypłacane proporcjonalnie do zagranych koncertów, spektakli czy projektów edukacyjnych.

Mimo to, zarówno instytucje, jak i artyści podjęli się zadania twórczego zaistnienia w sieci. Przyglądam się, jak poszczególne podmioty sektora kultury radzą sobie podczas kwarantanny, jak się przygotowują do kryzysu, który niewątpliwie dotknie zwłaszcza sektor kultury instytucjonalnej po epidemii, jak postrzegają i realizują służbę publiczną w obecnych warunkach.

Dostrzegam, że – podobnie jak w sferze oświaty – najlepiej sobie radzą te instytucje, organizacje i poszczególni artyści, którzy ze swoją publicznością zbudowali dobre relacje. To relacje okazują się w czasach epidemii i następującego po niej kryzysu kluczowe nie tylko w kontekście utrzymania ciągłości prowadzonej działalności, ale bywa, że wprost wpływają na możliwości zarobkowe. Zwłaszcza artystów.

Proszę zerknąć na zbiórki w serwisie Patronite i porównać, kto ma bardziej zaangażowaną publiczność i fanów gotowych zapłacić swemu idolowi choć symboliczny grosik. To wszystko daje mi także osobistą satysfakcję jako głosiciela przed kilkunastu laty konieczności budowania społeczności wokół instytucji i takiego ich programowania, by zacieśniać relacje ze swoją publicznością. Patrzę z zadowoleniem na to, jak wiele z publicznych instytucji realizuje tę ideę w różnych formach. Z drugiej strony, te instytucje, które nie zbudowały właściwych relacji w czasach prosperity, czas epidemii starają się wykorzystać na zbudowanie owych. I nie jest to marginalne zjawisko.

Z tej perspektywy, a także mojego znacznego fizycznego oddalenia od Ziemi Lubuskiej spoglądam czasami na ten przepiękny region i zerkam, jak radzi sobie załoga Filharmonii Gorzowskiej, gdzie miałem zaszczyt przez bez mała trzy ostatnie lata służyć publiczności. Bardzo jestem zbudowany tym, jak zespół specjalistów i artystów odnajduje się w tej trudnej – zwłaszcza dla muzyków – sytuacji.

Fragment tekstu zamieszonego na stronie gazetalubuska.pl

Mariusz Wróbel były dyrektor Filharmonii Gorzowskiej, obecnie szef pierwszej w Polsce prywatnej sali koncertowej Cavatina Hall w Bielsku-Białej