Kategorie
OPINIE

Wielkie i małe zaklęcia cz. 1 „Timszel”

„Ręka Li drżała, kiedy napełniał delikatne czareczki. Wychylił swoją jednym haustem. – Czyż pan nie rozumie?! – zawołał. – Amerykańskie tłumaczenie nakazuje ludziom tryumfować nad grzechem, a grzech można nazwać niewiedzą. Przekład króla Jakuba daje obietnicę w słowie „będziesz”, co oznacza, że ludzie z całą pewnością nad grzechem zatryumfują. Natomiast słowo hebrajskie „timszel – „możesz” – daje prawo wyboru. Kto wie, czy to nie najważniejsze słowo na świecie. Mówi ono, że droga jest otwarta. Przenosi odpowiedzialność na człowieka. Bo jeśli „możesz”, to znaczy również, że „możesz nie”. Rozumie pan?” – John Steinbeck „Na wschód od Edenu”

Może nie powinienem tak się cieszyć, bo zaraz powie ktoś – i słusznie – że dla wielu z tych młodych ludzi, pierwsza to i jedna z nielicznych okazji by zetknąć się ze świątynią teatru. Zapewne i moja wrażliwość utkana jest po części z tych spędów i dziecięcych wzruszeń w zaciemnionej sali teatralnej. Wdzięczność dozgonną winien jestem polonistce, która siłą wyrywała nas na spektakle, a skarbnik klasowy notował w zeszycie zebrane drobne na hojne dary kultury.

Wdzięczność przesłania mi obraz z dzieciństwa: Spektakl kostiumowy. Odtwórca głównej roli, szepczący teatralnie piękną staropolszczyzną, zmienia nagle tembr głosu i niczym wytrawny nauczyciel wuefu huczy, że jeśli jeszcze raz dostanie od któregoś gnojka ryżem z rurki, to przerywa spektakl. Znamienne, że ta nieoczekiwana transformacja artystyczna wydarzyła się w miejscu, w którym przyszło mi obecnie pracować (pokuta? – Panie Ty wiesz, że nie ja wtedy z tej rurki!).

Wiele jest dowodów na to, że ma swoją wartość szkoła, która kooperując z instytucją kultury, pokazuje młodym „prawdziwą” scenę, „prawdziwych” aktorów, „prawdziwą” sztukę, „prawdziwą” muzykę (ach, te poranki z filharmonią!). Czy misją edukacji nie powinno być jednak budowanie w ludziach wewnętrznej , autonomicznej potrzeby przeżyć duchowych związanych z kulturą? Tymczasem cała edukacja nastawiona jest na poznawanie zewnętrznego świata, tak jakby ten wewnętrzny nie istniał. Być może dlatego, tak trudno nam dokonywać wyborów, które kierowane są wewnętrznymi pobudkami.

Przed pandemią niemal codziennie pojawiał się u mnie inżynier Mamoń:

„- Będzie kiedyś u Was Podsiadło?

– jest sporo innych dobrych koncertów.

– Ale te nazwiska mi nic nie mówią!”

Kiedy można było jeszcze podróżować po świecie, wiele razy przekonałem się, że w wielu krajach kupowanie biletów z ciekawości oglądania artystów, których wcześniej się nie znało nie jest niczym wyjątkowym. ​

Jaki to ma związek z COVID-19 i słowem „Timszel”?

„Możesz / Musisz”. Znaczenie tych dwóch słów jest zgoła odmienne, a jednak można je pomylić. Hebrajskie „timszel”, pochodzące z Księgi Rodzaju, w większości chrześcijańskich przekładów Starego Testamentu przetłumaczono na „musisz”, podczas gdy powinno to być „możesz, masz zdolność”. Dyskusję na ten temat zainicjował John Steinbeck w swojej powieści „Na wschód od Edenu”.

Świat powinności, nakazów i zakazów może się wydawać bardziej czytelny, poukładany. Jednakowoż podstawą świadomego życia, w tym uczestnictwa w kulturze jest wolność wyboru. Sam decydujesz kiedy i na jaki spektakl, wystawę czy film chcesz się wybrać (chyba, że w czasie kwarantanny zorganizują koncert pod twoim balkonem. Ty nie możesz wyjść, muzyka gra głośno – szach mat!).

Czy ktoś z nas prowadzi na własny użytek statystykę: ilu życiowych wyborów dokonał kierowany wewnętrzną, autonomiczną decyzją, a ile wynikało z powinności, zobowiązań, nakazów? Tekścik ten, jest jednym z nielicznych, jakie piszę bez specjalnego zamówienia, bez obowiązku. Nie goni mnie żaden deadline, zgodnie więc z polską interpretacją Macierzy Eisenhowera, odkładam pisanie na kolejne dni… To popularna praktyka („czwarta ćwiartka – przyjemności, pożeracze czasu – wyeliminuj”). Z tego samego powodu pozostawiamy odmrażanie kultury na czas, kiedy wszystko inne („pamiętajmy o klubach fitness, kosmetyczkach i fryzjerach – one są teraz bardzo potrzebne” ) uda się odmrozić.

„Timszel – znaczy „możesz”

Szwecja nie zamknęła w czasie pandemii sklepów i lokali usługowych. W porównaniu z Polską wprowadziła niewiele ograniczeń. Nie było zakazów poruszania się, kar za łamanie zasad dystansu społecznego, jedynie rady i zalecenia. Brak formalnych restrykcji nie oznacza, że Szwedzi zachowują się jak dawniej. Ulice szwedzkich miast są puste. Ludzie chcą zachowywać się odpowiedzialnie. W mediach nie widać polityków, którzy mówią w jaki sposób możemy dziś żyć. Są specjaliści przekazujący informacje. Kiedy coś jest niepewne – mówią, że nie znają odpowiedzi. Kibicuję Szwedom. Kibicuję wirusowi filozofii „Timszel”.

Kategorie
INSPIRACJE

A po pandemii chodziliśmy na pączki. Amsterdam już wie, jak ugryźć kryzys

Przyszłość Amsterdamu ma smak i kształt pączka z dziurką albo słodkiego obwarzanka – jak pisze na swoim blogu dziennikarz, publicysta i autor właśnie wydanej książki W Polsce, czyli wszędzie. Rzecz o upadku i przyszłości świata Edwin Bendyk. Miasto, chcąc zapewnić bezpieczeństwo mieszkańcom, postanowiło z pomocą brytyjskiej ekonomistki Kate Raworth z oksfordzkiego Environmental Change Institute opracować nowatorski plan odbudowy po gospodarczym spustoszeniu, jakiego właśnie dokonuje pandemia koronawirusa. Stolica Holandii chce upiec dwa ciastka na jednym ogniu, bo zamierza pogodzić interesy ludzi i planety, dbając o rozwój, dostatek i równość w społeczeństwie przy jednoczesnym zaangażowaniu w ochronę naturalnych ekosystemów i zasobów Ziemi.

Brzmi utopijnie? Być może. Jednak, jak przekonuje w wywiadzie dla „Guardiana” zastępczyni burmistrzyni Amsterdamu Marieke van Doorninck, przyjęty w zeszłym tygodniu model ekonomiczny, który uczyni stolicę Holandii „pierwszym na świecie pączkiem [z ang. doughnut – przyp. red.] miejskim”, to nie tyle „hipisowski sposób patrzenia na świat”, co holistyczna, nowoczesna i uwzględniająca wyzwania społeczne i ekologiczne XXI wieku koncepcja transformacji. „Myślę, że może to pomóc nam przezwyciężyć skutki kryzysu” – stwierdziła samorządowczyni po tym, jak walczący z pandemią koronawirusa urząd miasta oficjalnie ogłosił dokument The Amsterdam City Doughnut jako punkt wyjścia dla kierunku swojej długoterminowej polityki i wizji rozwoju. Nad realizacją i monitorowaniem działania przedsięwzięć zawartych w tym programie będzie czuwać powołana właśnie Amsterdam Donut Coalition, złożona z samorządowców, naukowców i aktywnych działaczy na rzecz miasta, ekologii i dobra społecznego.

– Ludzkości nie stać na dobrobyt definiowany przez współczesną mainstreamową ekonomię. Żyjemy na kredyt, a to oznacza, że zaraz przyjdzie wierzyciel i będzie domagać się spłaty zadłużenia. Tym wierzycielem jest natura, która na razie wysyła pierwszego komornika – koronawirusa. Za chwilę jednak przyjdą kolejni – susza, pożary lasów, kolejne pandemie, a także powodzie. Amsterdam o tym wie. I zdaje sobie sprawę, że ilościowe obliczanie dobrobytu jest złudne, a dalsze zapożyczanie się u Ziemi – niebezpieczne – mówi Edwin Bendyk.

– Warunkiem dobrego życia w oczach Holendrów przestaje być zasobność portfela. Zamiast tego chcą oni postawić na wysoką jakość usług publicznych oraz zaspokojenie podstawowych potrzeb społecznych. Widząc, że w wyniku pandemii grunt stabilności osuwa się pod wszystkimi, Amsterdam przymierza się do głębokich przemian gospodarczych, by nie zmarnować kryzysu i potraktować go jak próg wejścia w nowy ład – dodaje nasz rozmówca.

Przepis na ekosocjalizm:

Doughnut economics opiera się na odrzuceniu dotychczasowego wyobrażenia o dobrobycie, możliwym do osiągnięcia wyłącznie dzięki nieustannemu wzrostowi gospodarczemu i działaniom podporządkowanym prawom popytu i podaży. Autorka koncepcji, Kate Raworth, już w 2012 roku w artykule opublikowanym przez Oxfam Bezpieczna i sprawiedliwa przestrzeń dla ludzkości, a 3 lata później w głośnej książce Doughnut Economics: Seven Ways to Think Like a 21st-Century Economist przekonywała, że globalna gospodarka może dobrze prosperować, gdy oprze się ją na innych niż dotychczas paradygmatach, a dokładniej na fundamentach społecznych, mieszczących się w ramach tzw. pułapów ekologicznych.

Te zależności obrazuje okrągły diagram przypominający kształtem amerykański pączek z otworem w środku, gdzie wewnętrzny pierścień wyznacza minimum niezbędne dla ludzi do prowadzenia dobrego i bezpiecznego życia. Mowa o podstawowych zasobach, do których – jak sugeruje Organizacja Narodów Zjednoczonych w Celach Zrównoważonego Rozwoju 2030 – powinien mieć dostęp każdy człowiek na świecie. Tymi standardami są m.in. pożywienie, czysta woda, dach nad głową, odpowiednie warunki sanitarne, edukacja, opieka zdrowotna, a także równość płci, sprawiedliwość społeczna oraz głos polityczny.

Z kolei zewnętrzną część ekonomicznego ciastka tworzą bariery ekologiczne, których ludzkość – jeśli chce uniknąć katastrof – nie powinna przekraczać. Raworth wymienia tutaj 9 granic planetarnych (np. zmiany klimatyczne, zanieczyszczenie powietrza, utrata bioróżnorodności i zakwaszenie oceanów), powołując się na termin ukuty w 2009 roku przez szwedzko-amerykański duet naukowców, Johana Rockströma i Willa Steffena.

Clou teorii brytyjskiej ekonomistki tworzy to, co znajduje się pomiędzy środkowym a wierzchnim obwodem obwarzanka, a więc przekonanie, że bezpieczeństwo ludzkości jest zależne od stanu planety i musi być oparte na nowoczesnym myśleniu o procesach ekonomicznych.

„Gospodarka to dynamiczny system, podlegający ciągłym przekształceniom – nie mamy tu do czynienia ze stałymi prawami, lecz ze sposobem zaprojektowania. W XXI wieku jej szkieletem powinna być kwestia regeneracji ekosystemów – tak, aby nasze zużycie materiałów czy energii odbywało się w ramach cykli ekosystemowych oraz w obrębie wyznaczanych przez nie granic. Musi mieć również charakter redystrybucyjny, aby dynamika rynków nie prowadziła do koncentracji bogactwa i zysków w rękach jednoprocentowej mniejszości (tak jak to się dzieje obecnie), lecz dzieliła je w bardziej równomierny sposób” – mówiła Kate Raworth w zeszłym roku w wywiadzie, który mogliście przeczytać na łamach Krytyki Politycznej.

– To nie aberracja, lecz przełożenie socjaldemokratycznego języka na czasy kryzysu ekologicznego. Propozycje Raworth nazwałbym rodzajem ekosocjaldemokracji albo ekosocjalizmu, które dzisiaj wielu mainstreamowcom i ortodoksyjnym ekonomistom wydają się absurdalne. Zupełnie tak samo, jak pod koniec lat 60. traktowano postulaty Friedmana i Hayeka, które są przecież podstawą współczesnych gospodarek. Dziś ponownie trzeba dokonać otwarcia horyzontu intelektualnego i normalizacji myślenia ekosocjalistycznego jako systemu społecznej sprawiedliwości oraz odpowiedzialności przyrodniczej. Taki właśnie cel ma doughnut economy – twierdzi Edwin Bendyk.

Globalnie i lokalnie:

Choć w założeniu Raworth pączek miał odpowiadać na międzynarodowe, globalne potrzeby zmian, do ekonomistki napływało mnóstwo pytań o to, czy model da się zastosować przez mniejsze podmioty – takie jak region czy miasto. W przypadku Amsterdamu, który jest pierwszym ośrodkiem sięgającym po doktrynę ekonomicznego ciastka, praca nad strategią odbywała się w ramach konceptualnej kooperacji m.in. z popularyzatorką biomimikry (biomimetyki) Janine Benyus.

„Staraliśmy się połączyć esencję naszych przeciwstawnych sposobów myślenia o ludziach i miejscu” – pisze na swoim blogu Kate Raworth. „Rezultatem jest całościowe podejście, które obejmuje perspektywy społeczne i ekologiczne, zarówno lokalnie, jak i globalnie. Stosowane na skalę miasta, zaczyna się ono od zadania pytania na miarę XXI wieku: »Jak nasze miasto może stać się domem dla rozwoju ludzi w rozwijającym się miejscu i szanować przy tym dobrobyt całej ludzkości i zdrowie całej planety?«” – wyjaśnia autorka Doughnut economics.

Amsterdam poszedł dalej i tak sformułowane pytanie podzielił na 4 kategorie obszarów działania miasta – lokalno-społeczny (np. zapewnienie dobrej i bezpłatnej opieki medycznej mieszkańcom), globalno-społeczny (np. import produktów pozyskanych etycznie), lokalno-ekologiczny (np. inwestycja w „zieloną” infrastrukturę miejską) i globalno-ekologiczny (np. wyzerowanie emisji gazów cieplarnianych). Dzięki tym narzędziom, nazywanym też soczewkami, przez które holenderska metropolia może się sobie wnikliwie przyjrzeć, stworzono publiczny portret miasta, który następnie został przekształcony w „selfie”, pokazujące „doświadczenia mieszkańców, ich wartości, nadzieje i obawy, pomysły i inicjatywy, a także własne zrozumienie głębokich powiązań z resztą świata”.

Pączek staje się również odpowiedzią na jeden z najbardziej palących problemów współczesnych miast – mieszkalnictwa i drastycznie rosnących cen nieruchomości uważanych dziś za najbardziej opłacalną inwestycję. Wykupowanie całych kwartałów ziemi w największych metropoliach w celu upłynnienia kapitału sprawia, że rynek mieszkaniowy rządzi się absurdalnymi prawami. Problemem jest bezdomność, która w od 2009 do 2018 roku wzrosła dwukrotnie, jak również zalew mieszkań z krótkim terminem wynajmu (Airbnb) oraz bardzo wysokie czynsze.

Z danych miasta, na które powołuje się „Guardian”, aż 20 proc. wynajmujących nie jest w stanie zaspokoić swoich podstawowych potrzeb po opłaceniu mieszkania. Lokale socjalne otrzymuje zaś jedynie 12 proc. z ok. 60 tys. wniosków rozpatrywanych w tej sprawie. Amsterdamczycy po opłaceniu czynszu ledwie wiążą koniec z końcem. To duży, namacalny problem społeczny, którego w zamożnej i wiele znaczącej na świecie metropolii nie powinno być. Model ekonomiczny Raworth zakłada, że dach nad głową jest podstawowym standardem, który miasto powinno gwarantować mieszkańcom.

Wolność, współpraca i kasa:

Trzeba przy tym pamiętać, że choć Amsterdam ma duże i innowacyjne ambicje, do realizacji swoich przedsięwzięć przygotowywał się od dekad. Posiada też odpowiednie warunki pozwalające na skuteczne przeprowadzenie rewolucyjnej transformacji. W grę wchodzą także pieniądze. Nie można bowiem zapominać o tym, że stolica Holandii jest bardzo bogatym miastem, jak również jedną z metropolii o najsilniejszym znaczeniu globalnym, między innymi z uwagi na swoje porty lotnicze i morskie, które obsługują światowy rynek rolniczy i giełdę kwiatową o równie szerokim zasięgu.

– To, co Amsterdam robi teraz – jest kontynuacją ścieżki obranej w przeszłości i nowatorstwa w myśleniu, któremu Holendrzy po raz pierwszy dali wyraz już pod koniec XVI wieku – mówi Edwin Bendyk.

To wtedy rozpoczął się kryzys przez historyków nazywany ogólnym lub globalnym, jak w książce Geoffreya Parkera, który wskazuje, że głównym powodem tych zmian – głodu, wojen, upadku wielu państw i wspólnot – były konsekwencje ochłodzenia klimatu. Analogii we współczesności nie trzeba więc zbyt długo szukać, bo znów stajemy przed zagrożeniami, na które Holendrzy odpowiadają szybciej i inaczej niż reszta świata.

– Oni już 400 lat temu mocno uciekli do przodu. Zamiast utrwalać dotychczasowe ścieżki wydeptali własną – dodaje Edwin Bendyk. – Poszli w mieszczaństwo, naukę, wolność myślenia. Zbudowali podstawy nowej cywilizacji, która okazała się potem kapitalizmem. Z głodem wynikającym ze zmiany warunków klimatycznych też sobie poradzili, m.in. dzięki intensyfikacji i transformacji rolnictwa. Produkty niskiej wartości importowali z zagranicy (m.in. z Rzeczpospolitej), a sami przestawili się na hodowlę bydła czy tulipanów, czyli to, co bardziej opłacalne. Dzisiaj Holandia – kraj niewiele większy niż Mazowsze – jest drugim po USA eksporterem żywności na świecie – dodaje nasz rozmówca, wskazując też na ogromne przywiązanie Holendrów do wolności obywatelskich oraz dużą świadomość zależności od przyrody.

– W funkcjonowanie i charakter Amsterdamu wpisuje się więc głęboki szacunek dla indywidualizmu jednostki i otwarcie na wszystkie awangardowe choćby z polskiego punktu widzenia rozwiązania dotyczące obyczajowości, życia społecznego czy praw człowieka, takich jak legalizacja miękkich narkotyków, prostytucji, eutanazji czy małżeństw jednopłciowych. Z drugiej strony Holendrów (nie tylko tych ze stolicy) cechuje silny i niepowtarzalny duch współpracy, którego nie da się znaleźć nigdzie indziej i nazwać – ani klasycznym socjalizmem, ani podręcznikowym liberalizmem. Przede wszystkim jednak mieszkańcy Amsterdamu myślą prospektywnie – jako obywatele miasta położonego nad morzem i od żywiołu uzależnionego – o konsekwencjach zmian klimatycznych. Im nie trzeba tłumaczyć, że w ciągu stu lat poziom oceanów podniesie się o pół, a nawet dwa metry. Wiedzą, jakie są koszty i poważnie traktują kwestie związane ze środowiskiem – tłumaczy Edwin Bendyk.

Zachodni postmaterializm:

Bendyk wskazuje, że metropolia od lat szukała rozwiązań, które odpowiadałyby na wyzwania środowiskowe, a od co najmniej dekady pracuje nad realizacją tzw. circular economy, czyli ekonomii działającej w obiegu zamkniętym. Miasto, ale i cała Holandia, dąży do tego, by łańcuch wytwarzania dóbr i usług nie tyle korzystał z recyklingu, co minimalizował generowanie odpadów niemal do zera, tak jak dzieje się to w naturze.

– To konsekwencja już wcześniej wypracowanej strategii – biomimikry, którą widać zarówno w projektowaniu procesów miejskich, jak i miejskiej infrastruktury w taki sposób, by nie zacierać granicy pomiędzy tym, co miejskie, a tym, co naturalne. Mieszkańcy i władze Amsterdamu uważają, że miasto jest częścią ekosystemu, a nie czymś wyodrębnionym. Musi więc działać na podobieństwo przyrody. Teraz, dzięki doughnut economy, która jest syntezą ich myślenia, mogą z powodzeniem realizować swoją wizję, bo to, co proponuje Raworth, całościowo spina cel społeczny z celem ekologicznym – zauważa Edwin Bendyk i dodaje, że projekt amsterdamskiego pączka ma dużą szansę na powodzenie również ze względów demograficznych.

Holandia bowiem jest starzejącym się społeczeństwem, które wchodzi w fazę wzrostu postmaterialnego i dociera do podobnego momentu, w jakim Japończycy znaleźli się w latach 80., czyli stagnacji sekularnej.

– Brak wzrostu gospodarczego nie musi być jednak złą wiadomością dla społeczeństwa. Czynniki makroekonomiczne może i staną w miejscu, ale to nie przekreśla szans na dobre życie. Prawdą jest, że starsi mieszkańcy konsumują mniej dóbr materialnych, ale potrzebują jednocześnie więcej usług medycznych, opiekuńczych itp. – w sferze niematerialnej. Kontekst starzenia się zmienił sytuację w zasadzie w całej Europie, więc wiele wskazuje na to, że trzeba będzie ten właśnie aspekt wziąć pod uwagę przy projektowaniu przyszłości. W takim społeczeństwie jest zresztą łatwiej przestawić się na doughnut economics, bo uwzględnia ona potrzeby starszych ludzi. Na pewno więc spotka się ze znacznie mniejszym oporem niż chociażby w Indiach, gdzie 600 mln ludzi to ci, którzy nie przekroczyli 25. roku życia – tłumaczy Edwin Bendyk.

Z tej perspektywy ekonomia pączka może wydawać się zachodniocentryczna, zwłaszcza że pośrednio odwołuje się do założeń Europejskiego Zielonego Ładu i dyskusji o jego amerykańskiej wersji. Z drugiej strony Raworth sięga po wartości globalnej sprawiedliwości społecznej, która staje się obecnie jednym z głównych obok zmian klimatycznych wyzwań współpracujących ze sobą rządów i wymaga od krajów rozwiniętych odpowiedzialności za ich działania (uczestnictwo w nieetycznej masowej produkcji, przyczynianie się do wyzysku, emisja CO2) i wpływ na sytuację biedniejszych sąsiadów. Sytuacje takie jak trwająca obecnie pandemia również pokazują, że kryzysy nie uwzględniają podziałów i granic.

– Wprawdzie najbardziej uderzają w najuboższych, ale bogaci też na nich tracą. Dlatego tak konieczna jest ogólnoświatowa zmiana paradygmatów – mówi Bendyk. – Oczywiście możemy ignorować szanse na przeobrażenia, jak większość ekonomistów i polityków, którzy twierdzą, że trzeba wrócić na ścieżkę wzrostu finansowego, wyrażonego ekspansją kredytową i monetarną. Wtedy jednak dojdziemy m.in. do kresu energetycznego.

Musimy sobie zdać sprawę, że gospodarka w obecnym kształcie nie przetrwa, nie wróci żadna „normalność” sprzed pandemii. To trudne, bo znajdujemy się w sytuacji, w której po prostu mówimy alkoholikowi, że trzeba odstawić butelkę i zacząć żyć na herbacie. Czy chcemy w to wierzyć, czy nie, jako ludzkość końcu dojdziemy do ściany – pytanie, kiedy to się wydarzy i czy chcemy z tą przeszkodą uporać się w sposób kontrolowany, jak czyni to właśnie Amsterdam, czy też w katastroficznych warunkach – podsumowuje nasz rozmówca.

Tekst zamieszczony na stronach Krytyki Politycznej

Paulina Januszewska – dziennikarka KP, absolwentka rusycystyki i dokumentalistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Pisze o kulturze, prawach kobiet i ekologii.

Kategorie
INSPIRACJE

Domowa izolacja

My wife hates it when I work from home – takim komentarzem opatrzył jedno ze swoich ostatnich dzieł znany streetartowy artysta. Banksy, bo o nim mowa, wypowiedział się na temat domowej izolacji, której musi przestrzegać dziś większość z nas.

View this post on Instagram

. . My wife hates it when I work from home.

A post shared by Banksy (@banksy) on

To nie jedyna praca artysty odnosząca się do epidemii, z którą walczy cały świat. Odniósł się także do roli służb medycznych stojących na pierwszej linii frontu walki z chorobą, przedstawiając w roli superbohaterki pielęgniarkę.

Więcej na ten temat: https://papaya.rocks/pl/news/banksy-takze-pracuje-w-domu-a-jego-zona-nie-znosi-juz-obecnosci oraz https://papaya.rocks/pl/news/pielegniarka-jako-superbohaterka-banksy-odslania-kolejna-pra

Kategorie
OPINIE

Kultura w czasie epidemii koronawirusa: kto sobie radzi najlepiej

Dotyczy to także tych „szczęśliwców”, którzy znaleźli zatrudnienie w publicznych instytucjach kultury. Iluż aktorów teatralnych, muzyków filharmonicznych czy animatorów zostało pozbawionych właściwych dodatków do marnych podstaw swoich pensji, które były wypłacane proporcjonalnie do zagranych koncertów, spektakli czy projektów edukacyjnych.

Mimo to, zarówno instytucje, jak i artyści podjęli się zadania twórczego zaistnienia w sieci. Przyglądam się, jak poszczególne podmioty sektora kultury radzą sobie podczas kwarantanny, jak się przygotowują do kryzysu, który niewątpliwie dotknie zwłaszcza sektor kultury instytucjonalnej po epidemii, jak postrzegają i realizują służbę publiczną w obecnych warunkach.

Dostrzegam, że – podobnie jak w sferze oświaty – najlepiej sobie radzą te instytucje, organizacje i poszczególni artyści, którzy ze swoją publicznością zbudowali dobre relacje. To relacje okazują się w czasach epidemii i następującego po niej kryzysu kluczowe nie tylko w kontekście utrzymania ciągłości prowadzonej działalności, ale bywa, że wprost wpływają na możliwości zarobkowe. Zwłaszcza artystów.

Proszę zerknąć na zbiórki w serwisie Patronite i porównać, kto ma bardziej zaangażowaną publiczność i fanów gotowych zapłacić swemu idolowi choć symboliczny grosik. To wszystko daje mi także osobistą satysfakcję jako głosiciela przed kilkunastu laty konieczności budowania społeczności wokół instytucji i takiego ich programowania, by zacieśniać relacje ze swoją publicznością. Patrzę z zadowoleniem na to, jak wiele z publicznych instytucji realizuje tę ideę w różnych formach. Z drugiej strony, te instytucje, które nie zbudowały właściwych relacji w czasach prosperity, czas epidemii starają się wykorzystać na zbudowanie owych. I nie jest to marginalne zjawisko.

Z tej perspektywy, a także mojego znacznego fizycznego oddalenia od Ziemi Lubuskiej spoglądam czasami na ten przepiękny region i zerkam, jak radzi sobie załoga Filharmonii Gorzowskiej, gdzie miałem zaszczyt przez bez mała trzy ostatnie lata służyć publiczności. Bardzo jestem zbudowany tym, jak zespół specjalistów i artystów odnajduje się w tej trudnej – zwłaszcza dla muzyków – sytuacji.

Fragment tekstu zamieszonego na stronie gazetalubuska.pl

Mariusz Wróbel były dyrektor Filharmonii Gorzowskiej, obecnie szef pierwszej w Polsce prywatnej sali koncertowej Cavatina Hall w Bielsku-Białej

Kategorie
OPINIE

Miopia i inne skażenia

Dziś, w dniu państwowego święta 3 maja, mamy w Polsce 13 300  zarażonych, 664 osób zmarło. Na całym świecie wg serwisu statystycznego worldometers.info na COVID-19 od początku pandemii, do dziś zmarło 244 000 osób. 

Brak wody

Ten sam sugestywny, bo w czasie rzeczywistym aktualizujący globalne dane z różnych dziedzin życia, – serwis, informuję, że tylko w tym roku, do dziś 285 000 osób zmarło z powodu braku dostępu do wody, a ponad 800 milionów ludzi nie ma dziś dostępu do wody pitnej. 

AIDS

AIDS wywołane wirusem HIV pochłonęło w tym roku już do dziś 570 000 ofiar. Szacuje się, że obecnie na świecie 41 miliomów ludzi jest zarażonych tym wirusem. 

Malaria 

Jak podje Polska Akcja Humanitarna, liczbę nowych zachorowań na malarię na świecie szacuje się od 300 do 500 milionów rocznie. Około 45% ludności żyje na terenach zagrożonych tą chorobą, w ponad 100 krajach świata. Mamy to szczęście, że to nie nasze 45%, więc polskie serwisy nie kłopoczą nas najnowszymi danymi o malarii, mimo że roczna liczba zgonów w wyniku tej choroby szacowana jest nawet na 2,7 miliona. Zobrazujmy bezduszną statystykę: przekłada się to na przynajmniej siedem dużych samolotów pasażerskich dziennie, wypełnionych w większości przez kobiety i dzieci. 

Podobnie, jak to się dzieje z COVID-19 (maseczki, dystans społeczny), naukowcy opracowali proste, a skuteczne metody ograniczania rozprzestrzeniania się zakażenia malarią. Właściwe użycie nasączonej środkiem owadobójczym moskitiery może zmniejszyć transmisję malarii nawet o 90% i zredukować śmiertelność dzieci o jedną piątą. Wiele organizacji i ruchów społecznych, które dziś z takim zapałem szyją maseczki, produkują przyłbice medyczne, mogłyby wykonywać lub finansować ten prosty środek zaradczy, ratując miliony ludzi. Od lat. 

Brak edukacji
Bez powszechnego dostępu do edukacji na poziomie podstawowym żyje 57 milionów dzieci w wieku szkolnym. 96% z nich zamieszkuje kraje globalnego Południa. Wiele z nich nie uczy się, ponieważ muszą pracować na utrzymanie swoje i swoich rodzin. Szacuje się, że 776 milionów dorosłych (czyli 16% wszystkich osób dorosłych na świecie) jest niepiśmiennych. Co ciekawe, nie oznacza to, że te osoby nie posiadają dostępu do Internetu. W wielu przypadkach nauka oraz rozwój przez tzw e-lerning pomogłoby częściowo rozwiązać problem. Można w części edukację taką realizować z dowolnego zakątka świata. Narzędzia komunikacji elektronicznej, które teraz z konieczności tak intensywnie wykorzystujemy, mogłyby już od dawna służyć do niwelowania różnic kulturowych w zakresie edukacji. Moglibyśmy w tym pomóc. Możemy robić to osobiście. 

Slamsy

Nazwa “slum” wywodzi się od XIX wiecznych przemysłowych miast brytyjskich, gdzie ponad 60% powierzchni miasta zajmowały zatłoczone dzielnice mieszkaniowe o bardzo niskich standardach życia. Zachodni świat uporał się i zapomniał o powszechnym na początku ery przemysłowej zjawisku kumulacji skrajnej biedy i wszelkich problemów społecznych. Globalnie jednak miejsca takie powstają i rozrastają się lawinowo. Slamsy pozbawione są zazwyczaj utwardzonych dróg, elektryczności, kanalizacji oraz bieżącej wody. Często realną władzę w takich dzielnicach sprawują zorganizowane grupy przestępcze. W największych z nich: Neza-Chalco-Itza w Mexico City żyje 4 mln mieszkańców, Orangi Town w Pakistanie: 1,5 mln mieszkańców, Dharavi w Bombaju: 1 mln mieszkańców. Nikt nie informuje, jak wielomilionowe, zwarte skupiska  ludzkie, pozbawione czystej wody i kanalizacji radzą sobie z aktualną, czy jakąkolwiek epidemią. Sytuację w Nowym Jorku w tym zakresie, możemy śledzić na bieżąco. Co do jednego zakażonego.

Miny

Globalnym zagrożeniem, które umyka nam, gdy śledzimy rozwój epidemii lub pożarów lasów, są też miny przeciwpiechotne. Za „skażone” minami uznaje się 70 państw. Miny pozostają w ziemi wiele lat po wojnie, radykalnie wpływając na życie ludzi zamieszkujących terytoria dotknięte tym problemem. Na zaminowanym terenie nie można uprawiać roli, utrudniona jest komunikacja i dostęp do szkół. W samym tylko Egipcie, do którego tak chętnie wybieraliśmy się przed pandemią, może pozostawać nawet 23 miliony min. 

Krótkowzroczność (Miopia)

Wszystkie te dane łatwo odnaleźć. Globalna kondycja świata na którym żyjemy jest złożona. Wśród wielu jego problemów pandemia COVID-19 nie wydaję się jakimś szczególnym kataklizmem. Pochłania jednak sporo naszej uwagi. Ekscytuje nas też, że to problemem o globalnym zasięgu. Globalność rozumiemy jednak w Polsce dość szczególnie. Nigdy nie upominaliśmy się o potrzebę edukacji globalnej dla naszych dzieci. „Wychowanie do życia na planecie Ziemia”, nie wywołałoby w nas tylu kontrowersji, co „Wychowanie do życia w rodzinie”. Czy ktoś z nas chciałby finansować ze swoich podatków taką fanaberię? Może – dla spokoju ducha – wystarczy póki co „Wiedza o regionie” i nauka tańców narodowych.

W dniu narodowego święta skłoniła mnie do napisania tych kilku słów uwaga jednego ze sponsorów lokalnej aukcji charytatywnej na rzecz pomocy chorym dzieciom w Afryce. „To już w Polsce nie ma chorych i potrzebujących?”

Tomasz Ignalski 

Źródła: 

htttp://worldometers.info

http://www.ibtimes.com/5-biggest-slums-world-381338,

http://listverse.com www.pah.org.pl

Kategorie
OPINIE

Zabawa to poważna sprawa

System zakazów i nakazów jako główna rutyna organizowanie zasad i zachowań społecznych sprawdza się w nadzwyczajnych sytuacjach zagrożenia, jednak w dłuższej perspektywie jest nieefektywny, odbiera ludziom inicjatywę, czyni z nich biernych, często sfrustrowanych klientów świadczeń społecznych. Reguły funkcjonowania składające się z zakazów i nakazów obecne w wielu ustrojach, doktrynach i religiach, mają ograniczony potencjał zmiany ludzi na lepsze. Prawo wymuszane sankcjami to rodzaj przymusu społecznego, a reakcją na a przymus i agresję są zwykle lęk, bierność, opór i odwzajemnienie agresji.

Aby społeczeństwa mogły sprawnie funkcjonować muszą jednak przestrzegać wspólnych norm. Czy mamy jakąś alternatywę wobec represyjnego prawa?

Owszem – zabawę.

Traktowana przez nas tak lekceważąco zabawa – zaskarbiła sobie już uwagę psychologii rozwojowej. Dziś nikt nie podważa koncepcji głoszonej jeszcze w XIX wieku przez szwajcarskiego psychologa Eduarda Claperde, że „Dla dziecka zabawa jest pracą, dobrem, obowiązkiem, ideałem życia. Jest jedyną atmosferą, w której może ono psychicznie oddychać a zatem i działać”.

Kiedy jednak dorastamy odkładamy lekceważąco zabawę, na stercie przyjemnostek, na które możemy sobie pozwolić w tak zwanym czasie wolnym, jako nagrodę za trud codzienności.

Pojawia się coraz więcej głosów, że to właśnie zabawa – jako najprostszy nośnik ludzkiej kreatywności, może być zapalnikiem wielu pozytywnych zmian społecznych.

Teoria zabawy, w najprostszym ujęciu mówi, że jeśli chcesz aby ludzie zmieniali swoje zachowanie na lepsze, spraw aby pozytywne zachowania były dla nich źródłem przyjemności, dumy, przynależności do grupy i wygranej.

Jest wiele przykładów na proste zastosowanie tej zasady w działaniach publicznych. Moimi ulubionymi są te, realizowane w ramach promowanej przez koncern Volkswgena, akcji Fun Theory Award. Ta społeczna kampania polega na popularyzowaniu akcji skłaniających ludzi do dobrowolnego podejmowania lepszych wyborów, za pośrednictwem zabawy.

W istocie jest to również podstawowe założenie animacji kulturowej i wielu działań community arts.

Najpopularniejsze akcje, realizowane w ramach „Fun Theory”, to połączenie radaru mierzącego prędkość jazdy kierowców z loterią z nagrodami; grające schody, zachęcające przechodniów do ruchu; czy sprytny kosz na śmieci na jednym ze skwerów. Wszędzie gdzie zastosowano te rozwiązania, twarde dane ilościowe potwierdzają, że zabawa daje lepsze rezultaty niż system zakazów.

Co równie ciekawe, większość zwycięskich projektów w tej kampanii opiera się na animacji społecznej z użyciem technologii, z wyłączniem bezpośredniego zaangażowania animatora w interakcję z ludźmi. Może jest to jakiś pomysł na działania w czasach dystansu społecznego?

Tomasz Ignalski

Linki:

Kategorie
WIDEO

Teoria zabawy w praktyce.

Epidemia. Poradnik jak myć ręce i nie zwariować. Teoria zabawy w praktyce.

Kategorie
WIDEO

Co robimy w zamknięciu

„Co robimy w zamknięciu” to serial internetowy opowiadający historię młodych ludzi, którzy – odcięci od świata z powodu pandemii – starają się zdalnie załatwić to, czego nie udało się im zrobić przed zamknięciem.

Kategorie
INSPIRACJE

Rezydencje na świecie: Taipei Artist Village

W 2010 roku do projektu dołączyła druga lokalizacja w południowej części Tajpej – Treasure Hill Artist Village – zajmująca historyczne wzgórze, której społeczność stworzyła jedną z najbardziej unikatowych wizualnie atrakcji Tajwanu. 

W założeniach projektu czytamy, że poprzez program rezydencji artystycznych Taipei Artist Village buduje wielonarodową sieć partnerskiego uczestnictwa. W czteropiętrowym budynku znajdują się pracownie i trzy sale wystawowe. Jest też studio do tańca, sala z pianinem oraz ciemnia. Na rezydencji może przebywać jednocześnie dwunastu artystów. Lokalizacja w centrum miasta pozwala na sprawną komunikację i dostęp do materiałów. Do programu zapraszani są tajwańscy i międzynarodowi artyści, krytycy, pisarze. TAV skupia się na tworzeniu dialogu, umożliwianiu wymiany poglądów i współdziałaniu z tkanką kulturalną miasta. 

AiR Taipei (Artist-in-Residence) we współpracy z projektami non-profit regularnie organizują spotkania z rezydentami. Artyści mają okazję spotkać się z lokalną publicznością i podzielić doświadczeniami lub pomysłami na projekty. Działania te sprzyjają w bezpośredni sposób sieciowaniu społeczności z międzynarodową sceną artystyczną. Dodatkowo, TAV organizuje wyjazdy rezydencyjne dla artystów z Tajwanu wraz z partnerami z Azji, Europy i Oceanii, w ramach programu wymian. 

Druga lokalizacja projektu mieści się w dzielnicy Gongguan na Treasure Hill (Wzgórzu Skarbów). Nielegalne zabudowania, wzniesione głównie w latach 60. i 70., wiją się po naturalnym zboczu, chaotycznie i misternie układając elementy w całości krajobrazu. W latach 80. miejsce to miało zostać zburzone, ale dzięki aktywistom i lokalnym mieszkańcom, udało się zachować teren oraz wpisać na listę historycznych społeczności Tajpej.  

Aby wejść na teren Treasure Hill Artist Village od strony metra trzeba przejść przez przedproże buddyjskiej świątyni bogini miłosierdzia – Guan Yin. W naturalny sposób stała się ona również patronką sztuki i ważnym elementem wioski. Podobno w Tajwanie jest więcej świątyń niż sklepów spożywczych.

Na terenie wioski nadal żyją lokalni mieszkańcy. Od kilku lat towarzyszą im również artyści. THAV stawia na projekty angażujące społeczność i historię miejsca oraz ogólnodostępność sztuki dla odbiorców. Osoby przyjeżdzające na rezydencje mogą spędzić tu od kilku tygodni do kilku miesięcy. Program rezydencyjny zapewnia studio i pomoc kuratorską w trakcie pobytu. Organizowane są warsztaty, dni otwartych pracowni i wystawa na koniec rezydencji. Dostępny jest warsztat drewna, sala prób i dwie sale ekspozycyjne. Poza pracowniami mieszczą się tu też kawiarnie i studia z rękodziełem i tajwańskim dizajnem. 

Wśród artystów, którzy uczestniczyli w programach rezydencyjnych, są twórcy z dziedziny sztuk wizualnych, tancerze, rzeźbiarze, muzycy a nawet konstruktor robotów. Co wydaje się być ważne dla obu lokalizacji i projektu ogólnie, jest tworzenie poczucia wspólnoty i zakorzenienie w lokalnym kontekście. 

www.artistvillage.org

Kasia Sobczak

Kasia jest z Sopotu, ale od ponad trzech lat mieszka w Portugalii. Pracuje jako niezależny kurator sztuk wizualnych. Niedawno dołączyła do zespołu centrum rezydencyjnego PADA Studios, gdzie wspiera założycieli projektu w jego rozwoju. W maju 2019 roku ukończyła CuratorLab na sztokholmskim uniwersytecie Konstfack. Od 2017 współtworzy kolektyw kuratorski Da Luz, który współpracuje z młodymi artystami z Lizbony. W swojej praktyce odnosi się do historii miejsc lub osób. Lubi archiwa, biblioteki i nieoczywiste lokalizacje. Często w narracji projektów nawiązuje do przestrzeni, tworząc doświadczenia zamiast prezentacji. W wolnych chwilach oprowadza po lizbońskich galeriach sztuki i pracowniach artystów albo spędza czas nad wodą.

Tekst pochodzi z bloga prowadzonego przez Atr Inkubator Goyki 3 Polecamy.

Kategorie
INSPIRACJE

Dziennik niepodróżny

Rodzinną podróż do Izraela planowaliśmy od roku. Mieliśmy ruszyć z Berlina 8 marca. Tak, by zdążyć na Święto Purim. Każdy dzień skrupulatnie zaplanowaliśmy. Najpierw Stara Jaffa potem Nazareth, Jezioro Galilejskie, Masada i Morze Martwe, Jerozolima, Palestyna i na końcu Tel Aviw. Dwa dni przed podróżą nasz lot odwołano. Izrael zamknął granice dla podróżujących z niektórych krajów, niedługo potem ze wszystkich. Odbywaliśmy więc tę podróż w myślach. Wędrowaliśmy po Ziemi Świętej, będąc we Wrocławiu.

Dzień pierwszy

Idę Martestrasse po swoich śladach. Tą samą drogą, którą jechałem przed chwilą. Pozdrawiam wielką postać pięknej dziewczyny, co frywolnie spogląda spod kwietnego wianka, raz po raz, od ponad stu lat. Teraz na mnie. Szukam pieska, który nie zdołał zabrać się z nami do domu. Prawdopodobnie biegł za nami, jak zwykle, gdy zostanie zapomniany. Niezabrany. Fasady połyskują światłami lamp, zmrok i pustka. I tylko mój głos niesie się po berlińskiej ulicy: Lola! Lola!

Berlin jest tu. Nieodwiedzony. Czuję go. Na wrocławskich ulicach. Dziś płonął pod mieszczańskim browarem. Pod Domem. A ja, a my. Niezabrani.

Dzień drugi

Nie przylecieliśmy na lotnisko Ben Guriona. Kontrola graniczna ma pełno roboty. Sprawdzają wszystkich, którzy mogą stanowić niebezpieczeństwo dla kraju.

Czy nie są zarażeni koronawirusem? Czy na takich nie wyglądają?

Od razu nie udaliśmy się taksówką do Starej Jaffy. Tam jest nasz apartament, w którym mieliśmy mieszkać. Moglibyśmy tam spotkać bohaterów opowiadania Hłaski, którzy pracowali u starego Żyda przy starzeniu dywanów. Chodzili całymi dniami w twardych butach po zupełnie nowym perskim dywanie i palili tanie papierosy, popiół strzepując obowiązkowo pod nogi. Dywan z dnia na dzień stawał się coraz starszy. Nie spotkaliśmy sprzedawcy falafeli w arabskim kiosku, nie weszliśmy do kościoła św. Piotra. Nie zostawiliśmy bagaży w apartamencie, z którego wychodzi się na dach i widać panoramę portu.

W oddali tętni życiem Tel Aviv, a na redzie wciąż stoi stalowy przeogromny jacht milionera z Dubaju. Nie zbiegliśmy szybko kamiennymi uliczkami w stronę schodów, zaglądając w witryny jubilerom. Do portu. A potem na piaszczystą plażę, żeby moczyć nogi w śródziemnym morzu.

Jaffę widać z rynku

Jaffa wyolbrzymia się podziwiana z dołu murami fortu i wieżami minaretów. W jej centrum wisi zawieszone w przestrzeni drzewo oliwne. Symbol pokoju. Rośnie w dużym worku z ziemią.

Kolorowy neon Jaffa z promieniami wokół widać już z rynku. Wystarczy stanąć pod redakcją Wyborczej, tam gdzie Nagi Murzyn z Dzidą, by zobaczyć rozświetloną witrynę dawnego banku, a wewnątrz ludzi w Jaffie. A tam: mezze, fallafel, piwo Makabi, szpady z cielęciną i pieczony kalafior.

A pomiędzy, na środku placu Solnego mała iglica – wspomnienie płomiennych kazań Jana Kapistrana o grzechu chciwości i zbytku. I wrocławskich mieszczanach, palących na stosie wpierw swoje drogie meble, lustra i gry, potem Żydów winnych tych grzechów.

Byliśmy w Jaffie.

Marek Sztark

Niezależny animator kultury i rozwoju lokalnego, znawca bliźniąt, wykładowca, polonista, ratownik poszkodowanych zabytków, chodzący bank dobrych pomysłów. Jak był mały, zjadł go teatr i do teraz nie wypluł. Pogromca niedasizmu i rozmemłanych miągw. Ograniczenia czasoprzestrzeni nie robią na nim żadnego wrażenia, w związku z tym pracuje wszędzie naraz; w Strefie Kultury we Wrocławiu, kieruje Kontrapunktem w Szczecinie, knuje misje z Forum Kraków i Bóg wie co i gdzie jeszcze. Uważa, że redagowanie gazetki, pisanie wierszy, wymyślanie spektaklu i przygoto-wanie finezyjnych śledzików są dobre na wszystko

Tekst zamieszczony w pierwszym numerze nieregularnika „Pegazy Zarazy. Zapraszamy do lektury