Kategorie
INSPIRACJE

Biblioteka przyszłości

Za stworzeniem Biblioteki Przyszłości stoi norweska artystka Katie Paterson. Jej projekt zakłada powstanie swego rodzaju „kapsuły czasu”, w której zamknięte zostaną niewydane książki popularnych i znaczących autorów z całego świata. Dzieła literackie ujrzą światło dzienne dopiero w 2114 r., gdy tysiąc drzew w młodym, norweskim lesie wyrośnie na tyle, by wyprodukować z nich papier. Na nim właśnie zostaną wydrukowane nieznane nikomu książki.

Bibliotece przyszłości już od sześciu lat rokrocznie powierzana jest jedna pozycja. Pierwszą z nich była książka Scribbler Moon pióra Margaret Atwood, dwukrotnej zdobywczyni Nagrody Bookera i autorki Opowieści podrecznej. Wśród nich jest także tekst Davida Mitchella, autora Atlasu Chmur oraz prace tureckiej powieściopisarki Elif Şafak, a także Norwega Karla Ove Knausgårda, znanego z cyklu powieści autobiograficznych pt. Moja walka. W tym roku do zbiorów zostanie dołączona książka poety pochodzącego z Sajgonu, Oceana Vuonga.

Vuong, podobnie jak reszta autorów, będzie musiał udać się na samodzielną wędrówkę do lasu Nordmarka w północnej części Oslo, by złożyć swój rękopis w siedzibie Biblioteki Przyszłości.

– Wiele z drążących świat problemów ma sporo wspólnego z nastawieniem YOLO – żyjesz tylko raz, wykorzystuj wszystkie zasoby, zapomnij o przyszłym pokoleniu, zniszcz świat i weź to, czego chcesz – powiedział Vuong w rozmowie z portalem „Guardian” – Ten projekt jest inny, mniej egoistyczny od regularnych publikacji, w których istotne jest to, że widzisz swoje nazwisko w świecie. Tutaj jest odwrotnie. Zarówno ja, jak i ty zdążymy umrzeć do czasu, gdy inni będą czytać te teksty – dodał poeta.

Projekt Biblioteki Przyszłości jest wspierany przez miasto Oslo, Agency for Cultural Affairs i Agency of Urban Evironment. Opiekę nad rękopisami roztacza Deichmanske bibliotek.

Artykuł opublikowany na stronie Papaya.Rocks

Kategorie
OPINIE

Wielkie i małe zaklęcia, cz. IV – „Fibo”

Taka już nasz natura: poszukujemy złotych zasad, gonimy za powtarzalnością, a jednocześnie cenimy rzeczy unikalne. Czterolistna koniczyna to aberracja, naruszająca zasadę złotej proporcji w przyrodzie. Złoty podział, nazywany przez niektórych odciskiem palca Boga, odpowiedzialny jest między innymi za to, że przyroda rozwija się zgodnie z ciągiem Fibonacciego, stąd trzy listki w koniczynie. Podobnie z płatkami kwiatów: mamy jeden płatek lilii, dwa płatki w kwiatach motylkowych, irys ma trzy płatki, dzika róża – pięć, osiem ostróżka, trzynaście nagietek, stokrotki zaś dwadzieścia jeden… Każdy kolejny wyraz w ciągu Fibonacciego jest sumą dwóch poprzednich. Fascynaci tej matematycznej reguły uważają, że rządzi ona całą niemal przyrodą, sceptycy odpierają, że to ogłupiające uproszczenie, podając liczne dowody, że przyroda chadza własnymi ścieżkami. Ciąg Fibonacciego wszechobecny jest też w architekturze, sztuce, ekonomii, muzyce, astronomii, kuchni, motoryzacji i wielu innych dziedzinach życia. Na rynkach kapitałowych i giełdzie stosuje się powszechnie zniesienia Fibo dla stworzenia opłacalnej strategii transakcyjnej. Pewnie coś przeoczyłem, za często chadzałem na wagary, bo nie pamiętam, żeby uczyli nas tego w szkołach.

Wróćmy do koniczyny. Z reguły mają trzy listki, ale wystarczy przyjrzeć się dowolnej kępce tych roślin, by zobaczyć, że sama natura z rzadka, acz z upodobaniem, robi wyjątki od matematycznej reguły. Wyjątki to przecież również część natury. Może, podobnie jak czterolistną koniczynę, powinniśmy sobie je cenić jako znak szczęścia, uśmiech losu? W wielu cywilizacjach symbolami szczęścia są rzeczy i zjawiska niepowszechne i ulotne. Tęcza, podkowa, liczba „7”, swastyka (zarówno 7 jak i 4 znajdują się poza ciągiem Fibonacciego). Ludzie zawsze odczytywali jako znak szczęścia, gdy natura, choć pełna harmonii, obdarza nas cennym darem niepowtarzalności. Poczytywali też sobie za znak szczęścia spotkanie osób, które wybierały dla siebie inny niż konwencjonalny sposób życia. Kuglarzy i cyrkowców, mnichów, kominiarzy, księży …

W szkole uczyli nas, że zasada złotego podziału stosowana była w architekturze antycznej, gdzie stosunek boków budowli wyrażał się złotą liczba Φ (Phi), wynoszącą ok. 1,618. Nie ma jednak dowodów na to, że budowniczowie antycznego Partenonu z zamysłem wprowadzali liczbę Φ do swoich obliczeń. Są za to liczne przykłady wykorzystywania tej liczby w architekturze, sztuce i matematyce świata arabskiego. Dlatego też urodzony w 1175 roku w Pizzie, Leonardo Fibonacci, wyruszył po nauki do Afryki Północnej. Egipt i Syria były wówczas centrami postępu i nowoczesnej myśli. Po powrocie zapoznał północnowłoskich matematyków z nowymi nurtami w tej dziedzinie, a kopistów z cyframi arabskimi.

Fibonacci interesował się wieloma zagadnieniami, np. kwestią niekontrolowanego rozmnażania. Co się stanie, pytał, jeśli wszystko będzie się rozmnażać, a nic nie będzie umierać? Odpowiedzią jest algorytmiczna spirala wzrostu wyrażona jako ciąg liczb całkowitych: 1, 1, 2, 3, 5, 8, 13, 21, 34, 55, 89, 144, 233, 377, 610, 987, 1597, 2586, 4181, 6765….. Przypomnijmy: każdy element po pierwszych dwóch jest sumą dwóch poprzednich. W świecie matematyki złota spirala, ciągu Fibonacciego postępuje w nieskończoność. W naszym świecie śmiertelników, oczywiście szybko dochodzi do jej przerwania. Przerywa ją śmierć, przypadki losowe, znudzenie… Mimo to, krótkie jej przebłyski towarzyszą nam nieustannie w życiu codziennym. Proporcje ciągu Fibonacciego możemy zauważyć w budowie ananasów, słoneczników, jeżowców, ślimaków, fraktali, trąb powietrznych, w proporcjach ludzkiego ciała. Również na ślubie i weselu przyjaciela. Gdy wyrazimy proporcję 1:Φ za pomocą procentów, większa część wyniesie w przybliżeniu 61,8%, a mniejsza 38,2% całości. Tyle właśnie alkoholu ma wódka weselna. Przypadek?

Choć narodził się dwa wieki przed Gutenbergiem, Fibonacci nazywany jest też ojcem typografii. Kroje klasycznych czcionek drukarskich, szpalt i formatów książek, tworzy się z zastosowaniem złotego podziału. Takie właśnie litery, z imieniem i nazwiskiem, zastałem przy swoim miejscu stołu weselnego, ułożonego w podkowę, gdzie przy dłuższym boku ustawionych było 13 krzeseł, a krótszym 8. Orkiestra zachęcała gości do tańca. Gitara jednego z muzyków, podobnie jak instrumenty klawiszowe pozostałych, również zbudowane zgodnie z zasadami złotej proporcji. Ciąg Fibonacciego właśnie w muzyce pokazuje piękno swojej harmonii. Począwszy od budowy gamy, poprzez utwory Jana Sebastiana Bacha, fugi i kantaty innych twórców muzyki baroku, sonaty Mozarta, czy twórczość zespołu Tool, Wszędzie słyszymy liczbę Φ. Najpełniej zasadę ciągu Fibonacciego w muzyce, oddaje Kanon D-Dur Pachelbela. Zespół weselny właśnie odegrał polską wariację na temat tej kompozycji – utwór „Jesteś Szalona”. Zacząłem mieć wątpliwości czy życiem kieruje jakakolwiek złota reguła.

Kategorie
WIDEO

Data Is Beautiful

Best-Selling Music Artists 1969 – 2019 czyli jak zmieniały się muzyczne gusta w przeciągu ostatnich 50 lat.

Pigułka z historii muzyki w niecodziennym wydaniu.

Więcej można znaleźć tutaj

Kategorie
OPINIE

Wielkie i małe zaklęcia cz. 3 – „Grajfka”

Kolega wpadł na pomysł, aby nowe kino społecznościowe w Chorzowie nazywało się „Grajfka”. Nie mieliśmy wątpliwości, że nazwa jest dobra, prosta i adekwatna. Nikt nie pytał co to słowo znaczy, wszyscy wychowaliśmy się w kręgu jego oddziaływania. 

Problemy pojawiły się kiedy znaczenie słowa ”Grajfka” trzeba było wytłumaczyć gościom spoza Ślaska. Powiedzieć, że śląska „grajfka” to polska „umiejętność”, to jednak trochę kulą w płot, bo „umiejętność” znaczyłaby, że czegoś można się nauczyć. A wiemy na Śląsku, że kiedy nie ma się grajfki – to nauka na nic. Grajfka to raczej o coś między „zręcznością”, a „smykałką”. 

Rzecz, która gdzie indziej, wymagałaby wnikliwych badań, na Śląsku wydaje się prosta i naturalna. Każdy Ślązak, czy Ślązaczka z wiekiem staje się specjalistą od grajfki. Moja babcia, kiedy jako dziecko próbowałem jej pomagać przy zabijaniu karpi na Boże Narodzenie, zawyrokowała: 

„-dej sie synek pokój, niy mosz do tego grajfki”.

Toteż nigdy więcej nie brałem się za podobne rzeczy. Starszy kolega z podwórka stwierdzeniem „- do fusbalu to ty grajfki niy mosz”, wybawił mnie z wielu godzin statystowania bardziej zwinnym miłośnikom piłki nożnej. Mogłem odtąd pożytkować zaoszczędzony czas na ciekawsze dla mnie zajęcia, jak gra na gitarze, czy teatr … Kto wie czy ów kolega z podwórka, nie był moim pierwszym mentorem i prostą, życiową wskazówką ukierunkował mnie na resztę lat? 

Każdy przeciętny zjadacz rolady z kluskami i modrą kapustą, ogarnia prosty przekaz słowa „grajfka”. Niestety straciliśmy już pierwotny instynkt by podążać za jego magią. Przypomina mi się film urodzonego w Zabrzu Michała Rosy pt. „Szczęście Świata”. Akcja toczy się tuż przed Drugą Wojną Światową, w śląskiej kamienicy. Jej mieszkańcy, w lunatycznym niemal pędzie, podążają za swoimi zainteresowaniami, zaniedbując często sprawy doczesne. Mamy więc windziarza opętanego miłością do matematyki, botanika hodującego w łazience opuncje, mamy dozorcę – miłośnika podróży… Zwykły śląski „familok”, pełen jest ekscentryków, barwnych i ciekawych postaci, kipi w nim od różnorodności języków, religii, postaw, i charakterów. Każdy podąża za swoją grajfką. 

A jak jest dziś? 

Kiedy dziecko uwielbia czytać powieści fantasy, ale ma kłopoty z matematyką, zapisujemy go na korepetycje z matematyki i chowamy książki (znam osobiście taki przypadek). Zostaliśmy wychowani w kulturze zasypywania niedoborów. Wyznaczono nam średnią i nauczono, że powinniśmy do niej dążyć. Za odstawanie od średniej byliśmy karani ocenami – wysokimi lub niskimi. Nikt nie sprawdzał, czy nasze słabe wyniki były efektem zaniedbań, lenistwa, czy braku grajfki.  Z reguły nie docieka się też, czy piątki to wynik szczerego zainteresowania, czy też pruskiej dyscypliny odbierającej radość dzieciństwa. W dorosłym życiu dołączy do tego jeszcze dogmat: „nie wychylaj się”.

W Ameryce ludzie tłumaczyli mi: „kiedy coś ci nie wychodzi, zostaw to, bo przy dużym wysiłku, w najlepszym wypadku będziesz w tym przeciętny. Szkoda czasu i energii na przeciętność, idzie o to by być mistrzem. Odkryj co Cię interesuję i podążaj za tym. Resztę sobie odpuść”. 

W biografiach ludzi, którzy dzięki pasji i talentowi zapisali się w historii złotymi zgłoskami, jak mantra powraca ta sama opowieść: mówiąc delikatnie nie byli orłami w pozostałych dziedzinach życia. Płacili za to oczywiście swoją cenę. Olga Boznańska, Jimi Hendrix, Zdzisław Beksiński, Józef Bożek, Louis Armstrong, muzycy The Beatles, Pele … Wszystkich łączy jedno: robili to do czego mieli grajfkę. Resztę mieli gdzieś… 

Tomasz Ignalski

Kategorie
WIDEO

O krok przed. Nowe standardy postępowania w dobie pandemii

Czy instrukcja postępowania w czasie pandemii musi być listą zaleceń wypisaną na białej kartce? Okazuje się, że nie. Papaya.Rocks wymyśliło świetną alternatywę.

Kategorie
OPINIE

MICHAŁ R. WIŚNIEWSKI: WSZYSCY NADAJĄ, NIKT NIE ODBIERA

Michał Sowiński: Jak tam?

Michał R. Wiśniewski: Włosy mi odrastają. Oprócz tego bez większych zmian, bo od zawsze pracuję z domu. Chociaż nie mogę powłóczyć się po kawiarniach i jestem skazany na swój gabinet, którego szczerze nienawidzę, w dodatku czas na pracę mam teraz tylko w nocy.

Cienie i blaski pracy każdego freelancera.

Moja żona też pracuje teraz z domu – zabrała z pracy służbowe komputery, rozstawiła monitory i znika za nimi na osiem godzin. Więc u niej również niewiele się zmieniło. Kuchenne rozmowy przeniosły się na czaty, bo przecież bez tego nie ma budowania zespołu w żadnej korporacji. Nie trzeba się za to codziennie ubierać, przynajmniej od pasa w dół, no i tracić czasu na dojazdy, które moim zdaniem powinny być wliczane do czasu pracy.

Ponoć pracodawcy też są zadowoleni. Może to będzie stały trend?

Gdy pracujesz z domu, włącza się wewnętrzny poganiacz, sam na sobie wymuszasz presję, co nie jest zdrowe na dłuższą metę, i wielu ludzi zwyczajnie się wypala. Generalnie jednak wydaje mi się, że każdy, kto miał konkretną robotę do wykonania, dalej ją robi. Gorzej z tymi, co wysiadywali puste godziny – tutaj może nastąpić weryfikacja.

Niektórzy twierdzą, że trzy czwarte naszej pracy jest właściwie bez sensu, bo nie produkuje żadnej wartości, a służy jedynie podtrzymaniu mało wydolnego systemu. Może tu coś się zmieni?

Pandemia pokazała na pewno niewydolność polskiego systemu oświatowego. A pytanie o sensowność naszej pracy… Ono może mieć znaczenie u nas, w bogatej Europie, wśród przedstawicieli klasy średniej. Większość świata już za moment zderzy się z innymi, dużo poważniejszymi problemami. Ja na co dzień piszę o popkulturze – nie jest to praca niezbędna, bez której społeczeństwo sobie nie poradzi. Z drugiej strony ma jednak znaczenie, przyczynia się do budowania sfery, którą można nazwać sensem życia. Bez tych mało docenianych wyrobników kultury byłoby nam ciężko na co dzień. Moja powieść Hello World częściowo o tym opowiadała – o przyszłości Europy, w której wszyscy się nudzą, więc kluczową rolę odgrywa klasa kreatywna, zajmująca się dostarczaniem rozrywki.

Przy okazji dyskusji okołopandemicznych wróciły stare dobre pojęcia – baza, nadbudowa, a także pytania o przydatność albo zbędność czyjejś pracy.

Bo czy nasz system naprawdę znacząco zmienił się od czasów Marksa? XIX wiek wciąż trwa w kluczowych obszarach naszego życia. A w ostatnich dekadach w wielu nastąpił wręcz regres. Wspominałem sobie niedawno pochody pierwszomajowe z PRL-u, które dla dzieciaka były bardzo atrakcyjne, bo defilowała straż pożarna i przyjeżdżała karuzela. Oczywiście tamta władza nigdy nie szanowała robotników, ale tymi obscenicznymi (jak by powiedział Žižek) gestami próbowała to maskować. W III RP nikt już sobie nawet nie zadawał trudu, żeby cokolwiek udawać. Może przy okazji pandemii i jej społeczno-ekonomicznych reperkusji na powrót rozbudzona zostanie świadomość klasowa? Ludzie teraz widzą, czyja praca jest faktycznie niezbędna i na jakich warunkach jest wykonywana. Pytanie kluczowe przy okazji każdego kryzysu jednak brzmi – kto na nim ostatecznie skorzysta?

Myślisz o jakichś poważniejszych przetasowaniach politycznych?

Skoro istnieje zjawisko bullshit jobs, to tak samo mamy do czynienia z bullshit polityką, która skupia się wyłącznie na budowaniu kolorowych i zgrabnych opowieści, a nie na realnych działaniach. Dlatego tak bardzo irytuje mnie Szymon Hołownia ze swoją antypolityczną narracją. Ile razy już pojawiał się jakiś facet nie wiadomo skąd, który krzyczy, że partie polityczne są złe?! Ale jaka jest alternatywa? Wydarzenie na Facebooku? Doraźnie organizowane spędy? Jeśli chcemy przedstawiać kompleksowe pakiety społecznych czy ekonomicznych programów, to niezbędna jest organizacja polityczna. Nie pociągnie tego jeden wodzuś.

Bezpartyjność to powrót do wodzusiowania?

I to w wykonaniu telewizyjnych celebrytów albo lokalnych polityków, którzy udają, że politykami nie są. To jak z książką Naomi Klein No Logo, w odpowiedzi na którą Mars wypuścił batona o nazwie „No Logo”. Był ohydny, z twardego karmelu, do tego komunikował, że kapitalizm jest w stanie wszystko przetrawić. Partie udające bezpartyjność są szkodliwe, bo podważają i tak już niebezpiecznie niskie zaufanie społeczne do instytucji publicznych.

Pandemia to w ogóle czas kryzysu zaufania.

Dobrze to widać na ulicy, gdzie nikt nie stosuje się do rządowych zaleceń – bo nikt im nie ufa. A jak już ktoś zakrywa twarz, to ze strachu przed policją. Tak jakby rzeczywistość sama w sobie – choćby w postaci realnego zagrożenia epidemicznego – w ogóle nie istniała, jakby otaczały nas wyłącznie sączące się z telewizorów i internetu opowieści. Oczywiście na ten brak zaufania rząd sobie zapracował.

Z internetu w ogóle ostatnio wylewa się dużo rzeczy. Napisałeś ostatnio, że „wszyscy nadają, nikt nie odbiera”.

Ludzie masowo rzucili się nagrywać filmiki, co zachwiało asymetryczny układ widz–nadawca. A przecież musi być więcej odbiorców niż twórczyń, żeby kultura w ogóle miała sens. Pamiętasz Gorączkę sobotniej nocy? John Travolta wchodzi na parkiet robić swoje wygibasy, a reszta patrzy. Nasz świat, wbrew temu, co niektórzy próbują nam wmówić, to właśnie taka dyskoteka. Musimy mieć świadomość, że nie każdy może być Travoltą. Pisarze i pisarki czytają teraz online swoje książki – nawet nie próbowałem startować w tej konkurencji, bo doba ma tylko 24 godziny. Nie sądzę, żeby ktoś jeszcze chciał przez pół godziny dziennie oglądać moją twarz, do tego w kiepskiej rozdzielczości.

Zostaje TikTok.

Uwielbiam go, bo tam filmy trwają maksymalnie minutę i służą przede wszystkim rozrywce.

Dalej bronisz tezy, że TikTok to przyczółek nieskomercjalizowanej sieci?

Od jakiegoś czasu już nie. Wszyscy widzieliśmy, co się stało, gdy przyszedł tam Andrzej Duda. Przy okazji okazało się, że jest on postacią kompletnie nienaturalną, marionetką sterowaną w telewizji przez speców od wizerunku. TikTok to medium bazujące na naturalności, a on wypadł jak awatar z Simsów. Nikt nie przejmuje się tam, jak wygląda albo czy ma bałagan w pokoju. Choć ostatnio wszyscy poniekąd żyjemy na TikToku. Nowa norma – jesteśmy nieuczesani i nieumalowani.

Albo pozujemy na tle biblioteczek, które w kadrach wyglądają na olbrzymie.

Akurat teraz siedzę pechowo, więc widzisz tylko plątaninę kabli, ale biblioteczka jest tam, z boku, musisz mi wierzyć na słowo. Ale pojawienie się prezydenta na TikToku pokazało coś jeszcze – że nasze pokolenie, czyli przełom X i milenialsów, wcale nie jest tak bardzo ogarnięte internetowo, jak się powszechnie sądzi. 30- i 40-latkowie pisali komentarze w stylu „musiałem zapytać dzieci, co to ten TikTok”. To dużo mówi o społecznych kompetencjach kulturowo-internetowych. OK, nasi rodzice nie mieli czasu nauczyć się tego gruntownie, więc ciągle podchodzą z obawą do nowinek w sieci, chociaż obserwuję, że nabierają coraz większej śmiałości… Ale nasze pokolenie miało być inne. I co? Słyszę często, jak znajomi chwalą się zaangażowaniem w wychowanie swoich dzieci. Jak to bardzo ich pilnują, dbając jednocześnie o rozwój. A tu nagle okazuje się, że nic nie wiedzieli nawet o istnieniu jednego z najważniejszych dla dzisiejszej młodzieży medium.

Czyli podział na starych zgredów i rzutkie dzieciaki dalej aktualny.

To trochę zabawne, bardziej jednak niepokojące, bo znaczy, że większość dzieci w internecie puszczona jest zupełnie samopas. Edukacja medialna kuleje, a mówimy tu przecież o miejskiej klasie średniej, która teoretycznie powinna mieć wysokie kompetencje w tej kwestii. Choć może coś się tu ruszy, bo w czasie pandemii zaroiło się na TikToku od znudzonych milenialsów.

Tu pozwolę sobie na dygresję – bo termin ten, który teraz jest jedną z podstawowych obelg, pierwotnie oznaczał ludzi wchodzących w dorosłość na przełomie mileniów, czyli 20 lat temu. Dziś mają oni prawie 40 lat, a mediom wciąż zdarza się pisać o nich jako o smarkaczach.

Wykluczenie cyfrowe ma też inne oblicza. Przy okazji pandemii pojawił się choćby problem dostępu do komputera – wiele rodzin rzadko ma więcej niż jeden w domu.

Gdy dzieci chodziły normalnie do szkoły, problem był ukryty, bo rewolucja cyfrowa ostatniej dekady odbyła się za sprawą smartfonów. Sytuacja, w której się teraz znaleźliśmy, pokazuje, że telefonom i tabletom brakuje klawiatury. Można na nich robić wiele rzeczy – czytać, oglądać, komunikować się z innymi, ale trudno coś dłuższego napisać.

Tylko bierny odbiór?

Nie, telefony i tablety zachęcają do aktywności, tylko innych – np. wyzwalają w tobie chęć rysowania. Klawiatura, czyli domyślny interfejs komputera, jednak bardziej sprzyja edukacji. Dlatego telefon nie jest w stanie zastąpić komputera, a przemiany technologiczne dzieją się bez ładu i składu.

Michał R. Wiśniewski – pisarz, publicysta, redaktor naczelny magazynów upadłych „Kawaii” i „Anime+”, popularyzator japońskiej popkultury i fantastyki w Polsce. Współpracuje z „Gazetą Wyborczą”, „Polityką”, magazynem „Pixel” i „Dwutygodnikiem”. Publikował m.in. w „Nowej Fantastyce”, „Tygodniku Powszechnym”, „Premierach” i „Esensji”, a także w książkach Bond. Leksykon, Seriale. Przewodnik Krytyki Politycznej i Berlin – Pascal Lajt. Prowadził blog Pattern Recognition (mrw.blox.pl) oraz jetlag.com.pl. Autor opublikowanych w Wydawnictwie Krytyki Politycznej powieści Jetlag, God Hates Poland i Hello World oraz książki Wszyscy jesteśmy cyborgami. Jak internet zmienił Polskę (Czarne 2019).

Michał Sowiński – krytyk literacki i redaktor, związany z „Tygodnikiem Powszechnym” i Festiwalem Conrada. Prowadzi podkast „Book’s not dead”.

Fragment wywiadu zamieszczonego w Krytyce Politycznej. Całość można znaleźć tutaj

Kategorie
INSPIRACJE

Bajka o zamrożonym wielorybie

Dla przyrody na pewno wyjątkowo odrębny, unikalny, bo drugiego nigdy nie było, czuł się jednak przeciętną, zwyczajną cysterną tranu, niekiedy fontanną i polewaczką. Śmiała mu się w oczy żywa woda, a gdy szarzało, chmurzyło się i falowało, szukał cieplejszych prądów lub pociechy w sobie. Siłą woli odganiał trudniejsze chwile, nie zanurzał w depresjach, oszczędzał na bólach i miał na tyle oleju w głowie, by za głęboko nie tonąć w zadumie nad losem. Nie nosił żałoby po żadnym życiu, które się nie udało, bo znał tylko swoje – pospolite i szare – chociaż od zawsze był żółty, a niektórzy w niedowidzeniu brali go za okaz złoty, błyszczący, wystawiony na pokaz bibelot w akwarium u jubilera lub dzieło sztuki.

Najpierw lodem pokryły się małe potoki, strumyki i studnie po wsiach. Po kilku miesiącach grozę, mrozy i zimy poznały stawy, jeziora i rzeki. Ocean opierał się długo, dotkliwie, ale nie był żadnym wyjątkiem, więc skuty lodem mógł już tylko marzyć o lepszych czasach – a razem z nim rekiny, dorsze, kraby, krewetki i mniejsze żyjątka – przynajmniej te, które przeżyły zimne dreszcze, chłody i brak nadziei. Zrazu ciekawie, dobrze, wygodnie, działo się pingwinom, fokom, morsom, a morskie lamparty i białe niedźwiedzie wpadły nawet euforię, ale i one zapadły w gnuśność, powolność, a także brak większego sensu.

Dzisiaj wszystkie ssaki utraciły poczucie równowagi, zatraciły niejeden ze swych instynktów, zapomniały własną drapieżność lub zwyczaje, które w przeszłości mniej dokuczały innym. Zamrożone wypatrują odwilży, cieplejszych wyroków, albo, niech już tak będzie, końca przygody i kresu ewolucji już nie do zniesienia. Razem ze wszystkimi czeka żółty wieloryb – niepotrzebny mewom, albatrosom i kormoranom, które pozdrawiały go z lotu ptaka, zbędny łakomym myśliwym i ostrym harpunom, a nawet do niczego już niepotrzebny piratom, których statki ścigały go dla zabawy. Świat mu się skurczył do kostki lodu, ale nie topnieje w nim nadzieja, że będzie cieplej.

Piotr Zaczkowski – Kulturoznawca i kulturopraktyk. Poeta, pisarz. Autor książek, redaktor wydawnictw, recenzent. Człowiek teatru. Związany z ideą Europejskiej Stolicy Kultury w Katowicach. Zarządza instytucją o najdłuższej nazwie: Katowice Miasto Ogrodów Instytucja Kultury im. Krystyny Bochenek. Uprawia autoizolację w mieszkaniu w Chorzowie.

Kategorie
OPINIE

WITAJCIE W EPOCE ZOOMIZMU

W zeszłym tygodniu Twitter ogłosił swoim pracownikom i pracownicom, że jeśli sobie tego życzą, to po zakończeniu pandemii nadal będą mogli pracować z domu. Google i Facebook także nie spieszą się z przywracaniem tradycyjnej formy pracy. Nic dziwnego, odpowiednie zarządzanie pracą zdalną otwiera nowe przestrzenie optymalizacji produktywności osoby zatrudnionej. Jeśli tylko praca ta jest odpowiednio zarządzana (a usystematyzowanie wytwarzanej na bieżąco wiedzy eksperckiej z zakresu zarządzania pracownicą pracującą z domu i narodziny wyspecjalizowanej menadżerki pracy zdalnej są tylko kwestią czasu), to korzyści dla firmy, jakie mogą z niej płynąć, są szerokie, takie jak choćby eliminacja czasu i energii poświęcanej na dojazdy, bezproduktywnych interakcji towarzyskich w godzinach pracy, całkowita izolacja poszczególnych osób, praktycznie wykluczająca możliwość organizacji i oporu.

O zmianach klasowych, jakie mogą wynikać z tej sytuacji, pisał na łamach Krytyki Politycznej Bartosz Migas.

Platformy takie jak Zoom pozwalają na nieosiągalną w innych warunkach optymalizację komunikacji. Narzędzia tego rodzaju sprzyjają prezentacjom o ściśle określonej długości, takim jak np. Pecha Kucha – 20 slajdów po 20 sekund każdy, w sumie równo 6 minut i 40 sekund – która jako forma wypowiedzi stanowi moim zdaniem esencję tego, czym jest komunikacja w erze mediów społecznościowych: zwięzła, uproszczona, podporządkowana prawom marketingu, przeładowana grafiką. Osoba prowadząca spotkanie może nagrywać jego część lub całość, wedle uznania włączać i wyciszać mikrofony poszczególnych osób, a także swobodnie przerzucać uczestniczki pomiędzy breakout roomami, czyli swego rodzaju cyfrowymi pokojami, w których pracują one podzielone na zespoły. Może też przemieszczać się między breakout roomami, a w praktyce często przemykać niezauważona, milcząco przysłuchując się prowadzonym rozmowom. Pracownica siedzi przed komputerem we własnym mieszkaniu z kamerką nakierowaną na twarz lub, alternatywnie, posługuje się awatarem – profesjonalną projekcją samej siebie, oderwaną od rzeczywistego ciała. Kontroluje mowę ciała i mimikę twarzy (jeśli używa kamerki), powstrzymuje się od wypowiedzi niezwiązanych z tematem spotkania, ponieważ może nie zauważyć, kiedy w breakout roomie pojawi się przełożona. Brzmi jak ziszczenie neoliberalnej fantazji o racjonalnej kontroli? Witamy w epoce zoomizmu – kawa i herbata we własnym zakresie.

Ariadna Estévez, profesorka uniwersytetu w Sussex w Wielkiej Brytanii i specjalistka w dziedzinie praw człowieka, uważa, że po tayloryzmie, fordyzmie i toyotyzmie przyszedł czas na zoomizm. Przypomnijmy pokrótce te starsze modele produkcji. Narodziny tayloryzmu przypadają na okres rewolucji przemysłowej. Jest to model pozwalający na racjonalną organizację produkcji, stosowany przede wszystkim przy produkcji taśmowej i kojarzony – szczególnie w myśli marksowskiej i marksistowskiej – z alienacją pracy. Proces produkcji dzielony jest na proste czynności, a każda wykonywana jest przez innego pracownika. Model ten zakłada także mierzenie czasu, jaki zajmuje wykonanie poszczególnych czynności, i ustanawianie na tej podstawie norm.

Fordyzm jest metodą zarządzania przedsiębiorstwem i stanowi kontynuację tayloryzmu. Rozwija on zasadę standaryzacji produkcji i specjalizacji pracowników i pracownic, a także udoskonala dyscyplinę w zakładzie pracy. Jednocześnie gwarantuje pracownicom stałe zatrudnienie i bezpieczeństwo socjalne, a także ustanawia standard ośmiogodzinnego dnia pracy. Fordyzm i związana z nim stabilność zatrudnienia zostały wyparte przez toyotyzm, doskonale znany nam z dzisiejszych czasów model, który stawia na elastyczność. Pracownicy i pracownice otrzymują wynagrodzenie za godzinę i nie muszą mieć zagwarantowanego bezpieczeństwa socjalnego.

Pandemia COVID-19 przyspieszyła wykrystalizowanie się nowego modelu. Jak pisze Ariadna Estévez, zoomizm jest „sposobem produkcji sprzyjającym samoizolacji”. Ponadto „podnosi także wartość dodaną [dla przedsiębiorstwa], ponieważ koszty utrzymania biur korporacyjnych przenoszone są na pracowników”. Za elektryczność, internet, wodę, a nawet kawę w home office zapłacą pracownica i pracownik. Należy podkreślić, że zoomizm dotyczy przede wszystkim klasy średniej.

Jakich skutków możemy się spodziewać w związku z pojawieniem się tego nowego modelu organizacji pracy? Część z nich możemy już oglądać na własne oczy. Podobnie jak wcześniej pojawienie się toyotyzmu pozbawiło pracy wielu ludzi, poszerzając ramy kategorii tzw. ludzi zbędnych” teraz zoomizm zalicza do tej kategorii wszystkich tych, których pracy nie da się wykonywać w trybie zdalnym, a także tych, którzy nie mają do tego celu odpowiedniego sprzętu, warunków i kompetencji cyfrowych. Zoomizm, izolując jednostki, wywiera negatywny wpływ na zorganizowane ruchy oporu. Jak podkreśla Estévez, widać to w szczególności na przykładzie ruchu feministycznego, który jej zdaniem w ciągu kilku ostatnich miesięcy stracił wiele z tego, co udało mu się wywalczyć przez ostatnich kilka lat.

Narodziny zoomizmu zresztą, zdaniem Estévez, odbiją się przede wszystkim na kobietach. Stanie się to nie tylko za sprawą ograniczenia działania ruchu feministycznego. Powrót kobiet do domu, jak wiele osób miało już okazję zauważyć, wiąże się z powrotem do tradycyjnych kobiecych obowiązków domowych. Oczywiście dla wielu osób, które ze względu na pracę opiekuńczą w domu były wykluczone z rynku pracy, praca zdalna może okazać się szansą. Ponieważ jednak obowiązki domowe i opiekuńcze spadają przede wszystkim na kobiety, możemy się spodziewać, że w ostatecznym rozrachunku wyjdą na tym źle.

Czy zoomizm przetrwa epidemię i stanie się dominującym sposobem pracy globalnych elit? Zależy to w dużej mierze od ich zdolności do samodyscypliny. Sądzę bowiem, że zoomizm przerzuca na pracowników i pracownice nie tylko koszty utrzymania biura, ale do pewnego stopnia także koszty utrzymania dyscypliny w miejscu pracy. Wylew filmików i tekstów publicystycznych z zakresu organizowania własnego czasu w home office świadczy o tym, że przynajmniej część pracownic wzięła się do tego dzieła poważnie. A zeszłotygodniowa decyzja Twittera może świadczyć o tym, że zdały egzamin.

Artykuł opublikowany w Krytyce Politycznej

Agnieszka Kosiorowska – studentka etnologii i antropologii kulturowej oraz lingwistyki stosowanej na UW. Stypendystka projektu Katolicyzacja reprodukcji, reprodukcja katolicyzmu. Aktywizm i intymność w Polsce od 1930 r. do dziś.

Kategorie
OPINIE

Wielkie i małe zaklęcia cz. 2 – „Lagom”

Lagom – to szwedzkie słowo, które – w dużym uproszczeniu można przetłumaczyć na polskie: „w sam raz”, choć nie ma dokładnego odpowiednika tego słowa w języku polskim.

„Lagom” określa ile potrzeba do szczęśliwego życia i kiedy powiedzieć „dość”. Blisko mu do duńskiego, robiącego większą karierę „Hygge”, nie znaczy jednak dokładnie tego samego. „Lagom”, ma zdecydowanie pozytywny wydźwięk, a polski język wydaje się być ubogi gdy chodzi o słowa oddające pozytywne uczucia. Poza oczywistymi jak: ‚szczęście”, „radość” „przyjemność”, jesteśmy w kłopocie, bo „satysfakcja”, to zapożyczenie, które kojarzy się również z pojedynkowaniem, a trącące myszką „błogość” czy „idylla” i tak wydają się zręczniejsze od wymyślonego na siłę – „dobrostanu”.

Skandynawowie i Duńczycy z charakterystyczną dla siebie oszczędnością posiadają po jednym określeniu na wiele różnych drobnych rzeczy – związanych tyleż z uczuciami, co z kulturą. Uczucia, a raczej nastroje, styl życia i kultura łączą cię w prostych krótkich słowach.

Filozofia „lagom”, związana jest z bliskością, i poczuciem bezpieczeństwa. W poczuciu bezpieczeństwa tkwi też różnica między naszymi kulturami. Na poczuciu bezpieczeństwa mogłaby zasadzać się też różnica między starym i nowym podejściem do organizowania kultury.

Od lat umyka nam oczywistość, że poczucie bezpieczeństwa odczuwamy wtedy, gdy możemy spokojnie opuścić gardę. Psychologowie wskazują, że duża ilość służb ochrony, wyraziste oznaczenia wyjść ewakuacyjnych, wzbudzają w nas raczej poczucie niepokoju. Podobnie dzieje się pewnie, kiedy nosimy na twarzach maseczki i co kilka metrów możemy poddać się dezynfekcji rąk.

„Opuścić gardę”, możemy jedynie, gdy czujemy się u siebie. Czujemy atmosferę spokoju, intymności, gdy odkładamy na bok zmartwienia. Jest jeszcze jedno – znów niestety nie polskie – określenie na ten stan: „tete-a-tete” (dosł. „twarzą w twarz”). O dużych plenerowych koncertach, świętach miast czy festiwalach można powiedzieć wiele, ale na pewno nie, że są „tete-a-tete”.

Atrybuty kultury „lagom” nie były do tej pory często obecne w organizowaniu życia kulturalnego, zwłaszcza w dużych zbiorowościach. A jak by to mogło wyglądać teraz?

Ciepło

Czyż nie jest przyjemniej słuchać dobrej muzyki na żywo w kameralnym gronie, w nieformalnym, luźnym stroju, popijając, w zimny, październikowy wieczór kolejne dźwięki łykiem gorącej kawy lub herbaty?

Koncert, lub spektakl przy kominku, dla maksymalnie kilkudziesięcioosobowej, nieprzypadkowej grupy, która ma szansę na długą pogawędkę z artystą po koncercie, gdzie nikt nie wygania, po ostatnim bisie? Przypomnijmy „Ciepła atmosfera”, to nie synonim gorącego pomieszczenia.

Jasno

Wielu widzów lubi moment, kiedy na widowni gasną światła. Możemy wtopić się w ciemność i w oglądany spektakl. Jesteśmy anonimowymi widzami. Na spektaklach teatralnych i kabaretowych, miejsca w pierwszych rzędach nie cieszą się popularnością. Wielu widzów niechętnie przyjmuje jakiekolwiek formy interakcji z artystami.

Są jednak artyści, którzy proszą o pozostawienie świateł na widowni. Chcą spoglądać w twarze swoich widzów, rozmawiać z nimi. Gdyby tak zamiast całkowitej ciemności poustawiać wśród widzów świece? Powiecie, że niebezpiecznie i strażak się nie zgodzi. Ale czy właśnie ogień w kominku i światło świecy nie daje nam poczucia komfortu, intymności i poszukiwanego dziś bezpieczeństwa.

Pysznie

Pali się w kominku, na stołach świece, artyści w kameralnym składzie grają autorską muzykę. Nie ma hałasu, a każdy dźwięk dochodzi do nas w najlepszej jakości. Gdyby tak jeszcze poczęstowali nas jakimś domowym wypiekiem? Wielu powie, że to już „granie do kotleta”. Niejeden jednak zdystansowany artysta, grający swój repertuar w dużej i zimnej sali widowiskowej, kiedy spotyka się ze swoimi fanami, w niewielkim, przytulnym klubie, zamienia się w muzycznego czarodzieja.

Wspólnie

Czy siedząc na widowni, plecami do siebie, możemy powiedzieć, że jesteśmy tutaj razem? Widownia, zwłaszcza duża, to właśnie zaprzeczenie „tete-a-tete”. Kończy się spektakl, żegnamy artystów oklaskami, na widowni zapalają się robocze lampy, patrzymy po sobie onieśmieleni naszą ekspresją sprzed zaledwie kilku minut, która teraz nagle wygasła pod zimnym prysznicem światła. Trzeba wracać do normalnego życia. A jeszcze niedawno dzieliliśmy z naszym sąsiadem zachwyt, czasem łzy wzruszenia. Teraz pozostaje nieśmiały uśmiech w kolejce do szatni.

Spokojnie

Ostatni tydzień maja 2020 spędziłem w samym środku warmińskiego lasu. Graliśmy z przyjaciółmi na gitarach, które w drewnianym, podcieniowym mazurskim domu brzmiały jak podłączone do najlepszego nagłośnienia. Danka – gospodyni, raczyła nas opowieściami o zwierzętach, jeziorach i historii tych ziem, a Piotrek częstował świeżo wędzonymi rybami. Nie było dramatów, walki, martyrologii. Możecie oskarżyć nas o eskapizm, ale wszyscy obecni przysięgną, że była to jedna z najlepszych imprez kulturalnych, na jakiej byli od dawna.

„Lagom” – można również przetłumaczyć na „tu i teraz”. Mazurska głusza 2020 była cicha, wolna od chorób i polityki.

Sprawiedliwie

W koncepcji „lagom” równość polega też na tym, że sprawiedliwie dzielimy się czasem antenowym. Nie jest przesądzone kto jest nadawcą, a kto odbiorcą, w myśl zasady, ża każdy niesie ze sobą opowieść. Artysta staje się widzem, widz twórcą. Dzielimy się też obowiązkami. Dzielimy stół przy którym siedzimy, dzielimy to co mamy na stole. Jeżeli stawiamy na nim wino to jest ono wszystkich stołowników.

Z wdzięcznością
Nie uczestniczymy w wyścigu szczurów, jesteśmy wdzięczni za siebie nawzajem – tak samo cieszymy się z amatorskiego zespołu folklorystycznego, jak i profesjonalnych artystów, bo nie traktujemy kultury jako usługi, która nam się należy po opłaceniu biletów. Przez wdzięczność wrzucamy na luz i osiągamy spokój ducha.

Naturalnie

„Lagom” dotyczy też budownictwa, odżywiania się, zarobków. Uczy jak osiągać szczęście niewielkim kosztem, generować jak najmniej śmieci, nie przejadać się, szukać balansu pomiędzy czasem wolnym a pracą, poszukiwać swojej pasji, bez gonienia za ulotnymi modami.

Umiarkowanie

Doceniamy to co mamy. Przypomina mi się pewien radny mojego miasta, który na pytanie, dlaczego nie uczestniczy w naszych wydarzeniach, odpowiedział, że gdy chce zażyć kultury na swoim poziomie, musi wyjechać do Krakowa, Warszawy, lub Wrocławia. Pięknie Pana pozdrawiam. Domyślam się, że teraz, w czasach gdy przy kameralnych widowniach i ograniczonym możliwościach wstępu, będą decydowały osobiste relacje, będzie Panu trudniej.

Tomasz Ignalski

Kategorie
INSPIRACJE

Bajka o mamucie i karuzeli

Niedługo czekano. Gdy opadł kurz i ustało tąpnięcie, podzielono role. Jak zawsze, od wielu księżyców, najsłabszych jaskiniowców wykorzystano w charakterze przynęty. Wybranego mamuta przyciągnęli okrzykami przerażenia i głupimi minami. Bardziej wytrawni myśliwi zasypali osobnika, który zaprzestał żucia trawy i opuścił stado, gradem strzał, włóczniami i czym miał kto pod ręką. Po dokonaniu dzieła, pożywne zwłoki podzielono na mniejsze kawałki i radośnie przetransportowano do wioski.

Ostatni wlókł się mężczyzna dojrzały w latach, lecz wątły i podłego wzrostu. Zawiódł w momencie próby i nie było z niego żadnego pożytku, bo rozprawę z mamutem przeżył skulony w krzakach. Nim cała wspólnota zasiadła do wieczornego grilla, niedojdę wezwał naczelnik wioski, który w kilku słowach, bo mowa jaskiniowców nie była złożona, oznajmił, że kto nie poluje, ten nie je. Negatywnego bohatera mijającego dnia nadal skręcało ze strachu, ale dodatkowo jeszcze z głodu. Oznajmił, że nie ma nic na swoją obronę, może jednak ozdobić wszystkie jaskinie malunkami, upamiętniając po wsze czasy odwagę innych i każdy epizod polowania. Po dłuższym (nieprzesadnie długim, jak to u jaskiniowców) namyśle propozycję przyjęto.

Po tysiącleciach jaskinie zyskały status zabytków, a w miastach i wioskach zbudowano wesołe miasteczka. Mieszkają w nich artyści, iluzjoniści i kuratorzy. Dyrektorom śnią się puste i zimne karuzele, opustoszały diabelski młyn, a najbardziej popularny jest koszmar o salonie krzywych luster, które przeglądają się same w sobie.

Piotr Zaczkowski – Kulturoznawca i kulturopraktyk. Poeta, pisarz. Autor książek, redaktor wydawnictw, recenzent. Człowiek teatru. Związany z ideą Europejskiej Stolicy Kultury w Katowicach. Zarządza instytucją o najdłuższej nazwie: Katowice Miasto Ogrodów Instytucja Kultury im. Krystyny Bochenek. Uprawia autoizolację w mieszkaniu w Chorzowie.

Tekst zamieszczony w pierwszym numerze Pegazy Zarazy Kolejny numer może powstać dzięki pomocy na wspieram.to